Книжечка "Польські легенди"

Про матеріал
Невеличкий довідничок про польські легенди, який стане чудовим помічником вчителя. Тут є легенди різних регіоні, які можна використати на тематичних уроках або ж як домашнє читання.
Перегляд файлу

 

Legendy polskie

Polska-symbole by pchelka_86 on emaze

     Uk. Rusłana Kuzyk, Lwów.        

 

PIAST KOŁODZIEJ

 

 

Gdy ziemiami polskimi rządził książę Popiel, w wiosce nieopodal Kruszwicy mieszkał kołodziej Piast. Razem z żoną Rzepichą żyli sobie spokojnie, wychowywali dzieci, hodowali pszczoły i uprawiali ziemie. Piast pracował również w swoim fachu - wyrabiał wozy.

Zbliżały się postrzyżyny najstarszego syna Piasta, który właśnie skończył siedem lat. Była to niezwykła uroczystość, w czasie której chłopiec przechodził spod opieki matki pod opiekę ojca. Symbolicznie obcinano mu wtedy długie włosy i nadawano imię. Kiedy rozpoczęła się uczta wydana przez Piasta z okazji postrzyżyn syna, pojawiło się niespodziewanie dwóch nieznajomych wędrowców. Ubrani byli w płócienne szaty, które pokrywał kurz, a oni samo wyglądali na bardzo zmęczonych.

- Witajcie, dobrzy ludzie - odezwał się jeden z nich. - Wędrujemy już długo, a jeszcze daleka droga przed nami. Pozwólcie nam odpocząć i się posilić. Prosiliśmy o pomoc u księcia, ale kazał nas wygnać poza bramy miasta.

- Bądźcie moimi gośćmi - powiedział Piast, zapraszając ich do stołu. - Ucztujcie do woli, gdyż świętujemy postrzyżyny mojego najstarszego syna.

Kiedy wszyscy już zaspokoili głód i pragnienie, Rzepicha wprowadziła syna do izby. Chłopiec ukląkł przed ojcem, który sięgnął po nożyce. Sięgnął po kosmyk włosów i obciął go, a potem zwrócił się do wędrowców:

- Proszę, zróbcie to co ja i nadajcie memu synowi imię, które będzie nosił.

Nieznajomi obcięli chłopcu włosy, po czym ten, który do tej pory milczał, odezwał się do chłopca:

- Od dnia dzisiejszego nazywać się będziesz Ziemowit, a imię to niech przyniesie ci szczęście i sławę.

A potem uczynił nad jego głową tajemniczy znak.

Następnie wszyscy goście kolejno obcinali Ziemowitowi pasemko włosów, aż obrzęd postrzyżyn został zakończony. Wtedy wszyscy zgromadzeni odśpiewali pieśni i udali się na cmentarz, by modlitwami i ofiarami uczcić pamięć swych przodków. Gdy wrócili do chaty, wędrowcy pożegnali się z Piastem i Rzepichą i uczynili nad ich głowami te same znaki, co nad głową ich syna. A potem ruszyli w drogę i nikt nigdy nie dowiedział się kim byli, skąd przyszli i dokąd odeszli. Jednak z pewnością nie byli zwykłymi ludźmi, gdyż po ich odejściu na uczcie wciąż pełno było jadła.

Po latach spełniło się również życzenie tajemniczych przybyszów - Ziemowit wyrósł na mądrego i dzielnego młodzieńca, a po śmierci Popiela lud wybrał go na nowego księcia.

Taki właśnie początek miała dynastia Piastów - ród, z którego pochodzili pierwsi królowie Polski.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O LECHU, CZECHU I RUSIE - O POWSTANIU PAŃSTWA POLSKIEGO.

 

Dawno temu plemiona Słowian zamieszkiwały dalekie krainy. Żyli w dobrobycie i w zgodzie ze sobą. Na czele trzech największych i najpotężniejszych rodów stali trzej bracia: Lech, Czech i Rus. Ludzie cieszyli się z wielkiej mądrości swych przywódców, a dobrobyt jaki nastał za ich panowania spowodował, iż plemiona słowiańskie znacznie się rozrosły. Niestety wraz ze wzrostem ilości ludności zaczęło brakować ziaren z pobliskich pól, zwierzyny w lasach oraz ryb w rzekach. Ludzie zaczęli obawiać się głodu. Bracia dostrzegli ten problem i postanowili naradzić się co można z tym zrobić. Długo debatowali, aż w końcu postanowili poszukać nowych ziem dla swoich rodów.

Na drugi dzień zwołali swoje rodziny i przyjaciół i obwieścili co postanowili. Początkowo ludziom nie spodobał się pomysł braci, ale zaufali ich mądrości i decyzjom. Najbliższe dni rody spędziły na przygotowaniach do wyprawy. Pakowali swój dobytek i wznosili modły do swoich bóstw o powodzenie poszukiwań nowych ziem. Przyszedł w końcu dzień w którym opuścili swoje domostwa. Przodem jechali zbrojni, aby sprawdzać jakie niebezpieczeństwa czekają wędrowców. Za wojami jechały wozy ze starcami, kobietami i dziećmi oraz całym dobytkiem rodów słowiańskich. Na końcu jechał znów mały oddział straży, aby zapewnić bezpieczeństwo podróżników również za ich plecami.

Droga była ciężka. Czasem trzeba było przebrnąć rwące rzeki, czasem przepędzić atakujące watahy wilków lub dzikich plemion. Czasem podróżujący musieli przedzierać się przez gęste puszcze, w mrokach  których czaiły się tajemnicze stwory. Słowianie ufali jednak swoich przywódcom Lechowi, Czechowi i Rusowi, a dla ich wsparcia jeszcze mocniej modlili się do swoich bóstw i uparci dążyli przed siebie.

Po wielu tygodniach znaleźli się wśród bezkresnych, żyznych równin, wśród których błyszczały w słońcu wody wielu rzek. Podczas postoju Rus rzekł do braci:

- Moi ludzie są już zmęczeni podróżą. Czujemy, iż te stepy są nam pisane i tu będzie nasz dom. Tu zostaniemy i założymy naszą osadę.

Lech i Czech pożegnali się z bratem, przysięgli, że jeszcze kiedyś się spotkają i ruszyli w dalszą podróż. Postanowili ruszyć za słońcem stojącym w zenicie, gdyż starszy z braci Czech lubił ciepło dawane przez promienie słoneczne.

 

Po wielu dniach podróży dotarli do wielkiej góry. Rozbili obóz u jej stóp. Przyszedł wtedy Czech do Lecha i tak mówi:

- Wiesz dobrze jak kocham słońce, a z tej góry będę miał bliżej do jego promieni. Ziemie są tu bardzo urodzajne. Tu zostaniemy i założymy osadę dla mego ludu.

Trudno było Lechowi opuścić brata, ale wiedział, że w końcu i on znajdzie swoje miejsce. Po kilku dniach pożegnał Czecha, przypomniał o przysiędze jaką złożyli jeszcze z Rusem, iż pewnego dnia się spotkają i ruszył w dalszą podróż. Po wielu dniach rozbili obóz i zaczęli przygotowywać posiłek. Lech rozejrzał się po okolicy. Ujrzał rzeki pełne ryb, bory pełne zwierzyny i ziemie nie mniej żyzne jak te Czecha i Rusa. Spojrzał na swoich ludzi, dostrzegł ich zmęczenie ciągła podróżą i tak do nich przemówił.

- Nadszedł kres naszej podróży. Czuję, iż to jest nasze miejsce i tu powinniśmy zostać. Tu założymy naszą osadę.

Ludzie ucieszyli się bo byli już bardzo strudzeni, jednak pragnęli, aby bóstwa dały im znak, iż jest to faktycznie koniec ich podróży. W tym też momencie gdzieś z góry rozległ się głośny okrzyk. Słowianie unieśli głowy, aby zobaczyć skąd on dobiega i ujrzeli wielkiego białego orła lądującego w gnieździe na szczycie ogromnego dębu. Widok zapierał dech w piersiach. Biel piór ptaka odcinała się pięknie na tle czerwieni nieba i zachodzącego właśnie słońca. Nikt nie miał wątpliwości, iż jest to znak na który czekali.

W miejscu w którym rozbili obóz zbudowano gród. Na cześć ptaka, który zakończył ich wędrówkę nadano osadzie kształt orlego gniazda i nazwano Gnieznem, zaś biały orzeł na tle czerwieni stał się godłem rodu Lecha, a później całego państwa polskiego, któremu ów ród dał swój początek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WARS I SAWA

 

Dawno temu Polskę pokrywała nieprzebyta puszcza, pełna dzikiej zwierzyny, a ludzie mieszkali w maleńkich osadach. W jednej z nich, na brzegu Wisły, mieszkał młody rybak Wars. Był bardzo pracowity i sam zbudował łódź, a także cierpliwie wiązał rybackie sieci. A ponieważ szczęście mu sprzyjało, zawsze wracał z połowu z siecią pełną ryb. Wars bardzo lubił spędzać czas na wodzie i z radością wsłuchiwać się w śpiew ptaków. Jednak najbardziej fascynowały go nocne wyprawy, gdy panował niezwykły spokój, a księżyc odbijał się w wodach Wisły srebrzystym blaskiem.

Pewnej nocy, gdy jak zwykle zepchnął łódź na wodę i zarzucił sieci, spośród wzburzonej wody wynurzyła się przepiękna dziewczyna. Rybak zamarł z zachwytu i wpatrywał się zdumiony, gdyż dziewczyna miała długie, złociste włosy, wielkie niebieskie oczy i... rybi ogon, pokryty srebrzystą łuską! Wars nie mógł uwierzyć własnym oczom, po chwili jednak przypomniał sobie opowieści, które słyszał w dzieciństwie - to była syrena! Nagle syrena podpłynęła bliżej brzegu i zaczęła śpiewać, nieświadoma tego, że podpatruje ją człowiek ukryty w wysokich trzcinach. Gdy Wars usłyszał jej głos, zakochał się bez pamięci.

Od tej chwili na niczym nie mógł się skupić, czekając na kolejny nocny połów i spotkanie z syreną. Nie przeszkadzało mu nawet to, że ona nie miała pojęcia ani o jego istnieniu, ani o uczuciu, które do niej żywił. Pewnej nocy, całkowicie zauroczony jej głosem, nieostrożnie wystawił głowę ponad trzciny, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Zaskoczona jego widokiem syrena podpłynęła i zagniewana zapytała:

- Dlaczego mnie podglądasz i podsłuchujesz?

- Jestem rybakiem... - nieporadnie zaczął się tłumaczyć Wars.

- Wiem, kim jesteś, wiele razy widziałam cię na łodzi, ale...

- Tak, wiem, że nie powinienem cię podglądać, ale kiedy pierwszy raz cię ujrzałem, straciłem głowę. Zakochałem się w tobie i nie mogę bez ciebie żyć. - przerwał jej wpół słowa Wars.

Syrena popatrzyła na niego i westchnęła:

- Ja także cię pokochałam. Ale przecież tak bardzo się różnimy...

Spojrzeli na siebie i zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Wtedy własnie Sawa - bo tak miała na imię złotowłosa syrena - przypomniała sobie pewną tajemnicę: jeśli syrena z wzajemnością zakocha się w człowieku, może na zawsze utracić swój rybi ogon i stać się kobietą. Wówczas Wars bez wahania poprosił Sawę o rękę, a ona zgodziła się z radością. Razem wyszli na ląd. Z syreny opadła rybia łuska i w miejscu ogona pojawiły się nogi. Stała się piękną dziewczyną i wkrótce odbyło się ich wesele.

Wars i Sawa żyli długo i szczęśliwie, otoczeni miłością i wzajemnym szacunkiem. Po latach wokół ich chaty powstała duża osada rybacka,a ludzie na pamiątkę postanowili nazwać ja Warszawą.

Dziś nie ma śladu po rybackich chatach, lecz ludzie wciąż pamiętają o młodym rybaku i pięknej syrenie. A Warszawa stała się stolicą Polski.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZŁOTA KACZKA

 

Dawno temu w Warszawie żył sobie młody chłopiec Lutek. Był szewczykiem i pracował w jednym z zakładów na Starym Mieście. Był bardzo ubogi i żył tylko z tego, co udało mu się zarobić u majstra. Wieczorami często przesiadywał w gospodzie i słuchał opowieści starszych mieszkańców z wypiekami na twarzy. Nieraz wyobrażał sobie, że jest dzielnym wojakiem na polu bitwy albo bogatym kupcem podróżującym po dalekich krajach.

Pewnego wieczoru usłyszał cichą rozmowę majstrów.

- Podobno na Tamce, w podziemiach zamku Ostrogskich, można spotkać Złotą Kaczkę - tajemniczym szeptem mówił mistrz Jan.

- Słyszałem, że to piękny ptak, ale tez bardzo przebiegły i niebezpieczny - dodał mistrz Bartłomiej.

- Dlaczego niebezpieczny? Jak kaczka może być niebezpieczna? - pytali inni.

- Szukając kaczki można zabłądzić w podziemiach i nigdy nie wrócić na powierzchnię. Mówią, że wielu już próbowało i słuch o nich zaginął - odezwał się znowu mistrz Jan.

- A jeśli ktoś spotka kaczkę? - zapytał młody Staś, syn jednego z majstrów.

- Wtedy kaczka uczyni go bogatym na zawsze.

Lutek słysząc te słowa natychmiast wybiegł z gospody i skierował się wprost na Tamkę. Szybko dotarł do zamku i bez trudu odnalazł wejście do podziemi. Na dole panowały ciemności, było zimno i wilgotno. Chłopiec długo krążył po korytarzach, najpierw w poszukiwaniu kaczki, a potem szukając drogi powrotu. Był już tak zmęczony i zmarznięty, że stracił wszelką nadzieję na wyjście. I właśnie wtedy znalazł się w wielkiej komnacie o wysokim sklepieniu, zdobionym  szczerym złotem. Prawie całą komnatę wypełniało jezioro o wodzie w kolorze granatu, po którym pływała Złota Kaczka.

- Witaj, Lutku - powiedziała ludzkim głosem. - Odnalazłeś mnie, więc zasłużyłeś na nagrodę. Uczynię cię bogatym. Weź tę sakiewkę, w środku jest sto złotych dukatów. Kup sobie co tylko zechcesz, ale pamiętaj, że musisz wydać wszystko w ciągu jednego dnia. I nie wolno ci się z nikim podzielić. Jeżeli nie spełnisz tych warunków, na zawsze pozostaniesz biedny.

Lutek chwycił sakiewkę i ruszył z powrotem. Tym razem korytarze wydawały mu się jaśniejsze i prostsze, więc szybko dotarł na górę.

Warszawa właśnie budziła się do życia. Powoli otwierano sklepy i ludzie ruszali za sprawunkami.

"Nareszcie jestem bogaty!" myślał chłopiec, idąc dziarskim krokiem w kierunku rynku. Najpierw kupił wszystkie przysmaki, na jakie kiedykolwiek miał ochotę. Potem udał się do krawca i ubrał się w najdroższy strój ozdobiony szlachetnymi kamieniami i złotem, a także w skórzane trzewiki ze złotymi ostrogami. Następnie poszedł do najdroższej gospody i zamówił w niej najdroższe dania i najszlachetniejszy pitny miód. Wiele osób próbowało mu się przypodobać, licząc na jakiś datek od tak bogatego młodzieńca. Jednak Lutek nikomu nie dał ani grosza. Po południu kupił najwspanialszego konia, u jubilera zamówił złoty pierścień z największym brylantem, a wieczorem udał się na przedstawienie do teatru, gdzie zasiadł w książęcej loży.

Zapadł wieczór, a w sakiewce chłopca była jeszcze połowa dukatów. Sklepy powoli zamykano, a na jedzenie Lutek już nie mógł patrzeć. Zastanawiał się, na co jeszcze może wydać pieniądze, gdy tuż obok siebie usłyszał cichy głos:

- Szlachetny panie, wspomóż starego żebraka. Wojna zabrała mi wszystko co miałem.

Rozejrzał się i w cieniu bramy dostrzegł skuloną postać starszego mężczyzny. Łachmany, w które był odziany, z pewnością były kiedyś pięknym mundurem. Lutek sięgnął do kieszeni i wyjął garść dukatów. W chwili, gdy wręczył je żebrakowi, tuż obok rozbłysło jasne światło i pojawiła się księżniczka, zaklęta dotąd w Złotą Kaczkę.

- Nie spełniłeś moich warunków!  Zawsze będziesz biednym szewcem! - krzyknęła, po czym rozpłynęła się w powietrzu.

Lutek spojrzał na zadowolonego staruszka, który żwawszym krokiem oddalał się w kierunki Starego Miasta.

- I dobrze - powiedział na głos. - Pieniądze nie dają szczęścia, jeśli nie można się nimi z nikim podzielić. Nie mógłbym tak żyć, bo nigdy nie byłbym naprawdę szczęśliwy.

Zamek Ostrogskich nadal stoi na warszawskiej Tamce. O Złotej Kaczce zaś nikt więcej nie słyszał, a dziś przypomina o niej jedynie pomnik na placu przed zamkiem.

 

 

 

 

 

 

 

SZABLA KRÓLA ZYGMUNTA

 

Dawno temu w Warszawie młody król Władysław IV postanowił wznieść pomnik swego ojca - króla Zygmunta III Wazy. Długo szukał odpowiedniego miejsca i w końcu postanowił, że pomnik stanie przed główną bramą zamkową. W dodatku na wysokiej kolumnie, aby zarówno mieszkańcy, jak i podróżni już z daleka mogli go dostrzec.

Gdy znaleziono odpowiedni blok skalny, król polecił swemu sekretarzowi, aby znalazł najlepszego rzeźbiarza w Warszawie, który wyciosa kolumnę i wyrzeźbi pomnik. Wybór padł na mistrza Jakuba, którego wszyscy nazywali Złotym, gdyż miał złote ręce do wszystkiego i z najbrzydszego kamienia potrafił stworzyć arcydzieło.

Jakub długo oglądał projekt. Sekretarz zapewnił go, że król dostarczy wszystkich niezbędnych materiałów i narzędzi, oby tylko postać króla Zygmunta była okazała i władcza, a kolumna piękna i bez skazy. Mistrz Jakub po długim wahaniu zgodził się wykonać pomnik.

Następnego ranka w pracowni mistrza zaczął powstawać zarys pomnika.Czeladnicy najpierw ulepili postać z gliny, potem powstał odlew gipsowy, aż wreszcie odlano go w brązie.Cały proces trwał wiele dni i pracom z fascynacją przyglądał się syn mistrza, Kacper. Gdy pomnik był już gotowy, chłopiec zauważył, że szabla króla nie błyszczy.

- Ojcze, dlaczego ta szabla nie błyszczy? - zapytał.

- Oj, nie musi przecież błyszczeć - odpowiedział mu ojciec.

- Ależ musi! - wykrzyknął Kacper.

Mistrz był jednak zbyt zmęczony na rozmowę z synem i tego wieczora szybko położył się spać. Wtedy Kacper wymknął się do pracowni i wypolerował szablę tak dokładnie, że wyglądała jakby była ze złota. Rano wszyscy nie mogli się nadziwić, że szabla tak błyszczy. Jakub domyślił się, czyja to sprawka i pokiwał głową z uznaniem.

Pomnik króla ustawiono na kolumnie na środku placu Zamkowego. Mieszkańcy podziwiali jego piękno i mówili, że król będzie czuwał nad miastem i ochroni je przed wszelkim nieszczęściem.  Po kilku miesiącach nadeszła wielka susza i wszyscy z utęsknieniem czekali na deszcz. Modlili się, aby z przepływających nad miastem chmur spadła choć kropla wody. Wtedy Kacper pomyślał, że poprosi o pomoc króla Zygmunta. Pobiegł pod kolumnę i zawołał:

- Królu, unieś swą błyszczącą szablę i jej ostrzem przetnij jedną z chmur!

I stała się rzecz przedziwna - ręka króla uniosła się i szabla dotknęła czarnej chmury. Z nieba lunął deszcz, a szczęśliwi ludzie dziękowali swemu opiekunowi.

Od tamtej pory dłoń króla Zygmunta, trzymająca szablę, jest uniesiona ku górze, odstraszając wszelkie niebezpieczeństwa mogące zagrozić Warszawie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KAMIENNY NIEDŹWIEDŹ ZE STAREGO MIASTA

NA STARYM MIEŚCIE W WARSZAWIE, PRZED KOŚCIOŁEM JEZUITÓW, STOI NIEDŹWIEDŹ. NIEWIELU WIE, ŻE W RZECZYWISTOŚCI TO ZAKLĘTY KSIĄŻĘ, KTÓRY CZEKA NA SWOJĄ MIŁOŚĆ.

Dawno, dawno temu na mazowieckich ziemiach żył pewien książę. Był człowiekiem bardzo szlachetnym i dobrym. Niestety miał jedną wadę. Był bardzo wysoki, szeroki w barach, a do tego jego twarz przypominała niedźwiedzia. I tak też o nim mówiono - Niedźwiedź. Z tego powodu książę nie miał żony i był bardzo samotny.

Pewnego dnia, w kościele Jezuitów na warszawskim Starym Mieście, książę ujrzał piękną dziewczynę. Była to młoda mieszczka, ale mężczyzny nie obchodziło jej pochodzenie. To była miłość od pierwszego wejrzenia i od tamtej chwili książę myślał tylko o niej. W każdą niedzielę przyjeżdżał do kościoła Jezuitów, aby w czasie mszy choć spojrzeć na swoją ukochaną. Był jednak zbyt nieśmiały, by wyznać jej swoje uczucia.

Gdy w kolejną niedzielę książę przybył do kościoła, ujrzał dziewczynę przekraczającą próg. Miała na sobie białą jak śnieg suknię ślubną, a u jej boku kroczył dumnie jej wybranek. Serce księcia ścisnęło się z żalu, po jego policzku potoczyła się łza. Nagle upadł, jego ciało zaczęło się zmieniać. Po chwili stał się wielkim, kamiennym niedźwiedziem. Smutek, który dosięgnął jego serca sprawił, że książę zamienił się w twardy głaz, aby już więcej nie cierpieć.

Kamienny Niedźwiedź do dziś czuwa przy kościele na ulicy Świętojańskiej na Starym Mieście. I czeka na niewiastę, która obdarzy go miłością. Wtedy czar pryśnie, a książę wróci do swej postaci i wraz ze swą miłością przeżyje długie, szczęśliwe lata.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O SMOKU WAWELSKIM

Dawno temu, gdy polskimi ziemiami rządził król Krak, w Krakowie pojawił się smok. Było to ogromne zwierzę, o zielonej skórze, długim ogonie i paszczy wypełnionej ostrymi zębami. Smok zadomowił się w jamie pod zamkiem i żądał, aby raz w tygodniu składano mu ofiarę w postaci krowy. Jeżeli nie spełniono jego zachcianki, porywał ludzi.

Na mieszkańców Krakowa padł blady strach, jednak znalazło się kilku śmiałków, którzy twierdzili, że zdołają pokonać smoka. Niestety żaden z nich nie wracał z wyprawy do jamy potwora. Zarówno król, jak i poddani stracili już nadzieję na ratunek. Co tydzień stada bydła boleśnie się kurczyły, gdyż smok wymagał zawsze najdorodniejszych sztuk. Martwiono się, co będzie, gdy pożre już wszystkie krowy.

Gdy wydawało się, że wszystko już stracone i lud Krakowa czeka zagłada, na dworze Kraka pojawił się ubogi szewczyk.

- Panie mój, myślę, że jestem w stanie pokonać dręczącego Was smoka - zwrócił się do króla, nisko się kłaniając.

W królewskiej sali rozbrzmiały śmiechy rycerzy.

- Patrzcie go, śmiałek się znalazł.

- Nie wiesz, że smoka nikt nie jest w stanie pokonać?

- Zabił już wielu wybitnych wojaków! Jak możesz się z nimi równać?

Jednak Krak był mądrym władcą i wiedział, że nie można marnować żadnej szansy na uwolnienie się od  groźnej bestii.

- Dobrze, szewczyku. Pokonaj smoka, a zostaniesz sowicie nagrodzony.

Szewczyk ukłonił się i odszedł, obmyślając swój plan. Niebawem wszystko miał już przygotowane. Zabił najdorodniejszego barana, jakiego udało mu się znaleźć, a potem wypchał go siarką i dokładnie zaszył. Zarzucił sobie go na plecy i udał się w kierunku smoczej jamy. Najciszej jak tylko potrafił zakradł się do samego wejścia, rzucił wypchanego barana i uciekł. Wkrótce z groty wyszedł smok, zwabiony zapachem świeżego mięsa i dostrzegając barana, natychmiast go pożarł. Siarka ukryta w zwierzęciu od razu zaczęła działać, powodując u smoka ogromne pragnienie. Rzucił się w kierunku Wisły i pił, pił, pił, pił...Wydawało się, że jeszcze chwila i wypije całą Wisłę! I wtedy nagle rozległ się ogromny huk. Smok wypił tak dużo wody, że po prostu pękł. Pomysłowy chłopiec został bohaterem całego miasta, a król sowicie go wynagrodził.

W Krakowie zaś do dziś, u stóp Wawelu, można zobaczyć Smoczą Jamę i ziejącą ogniem figurę wawelskiego smoka, upamiętniającą bohaterski czyn szewczyka.

 

O HEJNALE MARIACKIM

Wiele lat temu polskie ziemie były pustoszone przez bezlitosnych Tatarów. I nad Krakowem zaległa trwoga, gdy dotarły tu wieści o napaści na pobliskie miasto - Sandomierz.

Dopiero świtało, gdy trębacz z wieży mariackiej szedł ulicami Krakowa na swój posterunek. Miał złe przeczucia i wstał dziś wyjątkowo wcześnie. Gdy wszedł na wieżę, odetchnął z ulgą. Całe miasto spokojnie spało.

- Dzięki Bogu - westchnął i przysiadł na swojej ławeczce. Uspokojony, wkrótce zapadł w sen.

Nagłe odgłosy sprawiły, że zerwał się na równe nogi. Rozejrzał się uważnie i dostrzegł całe hordy Tatarów, zbliżających się do bram miasta. Trębacz natychmiast przycisnął trąbkę do ust i zagrał hejnał mariacki. W porannej ciszy melodia odbijała się od murów, budząc mieszkańców.

- Czy ten trębacz zwariował? Co się dzieje? - pytali się nawzajem, przecierając zaspane oczy.

Jednak hejnał nie milkł ani na chwilę. Krakowianie wreszcie zrozumieli, że sygnalizuje niebezpieczeństwo i chwycili za broń. Rozgorzała zaciekła walka o miasto, powietrze przecinały kamienie i strzały, konie rżały, mieszając się z okrzykami ludzi. A nad wszystkim górowała melodia mariackiego hejnału, zagrzewając ludzi do boju.Tatarzy w końcu spostrzegli, kto ostrzegł mieszkańców i w stronę trębacza posypały się strzały. Nagle hejnał urwał się i nad Krakowem zaległa cisza.

Trębacz zginął od tatarskiej strzały, nie wypuszczając z dłoni swej trąbki. A pamięć o jego bohaterstwie wciąż żyje i codziennie, na cztery strony świata, rozlega się z mariackiej wieży hejnał. Taki sam, jak przed kilkuset laty, gdy przerwała go wroga strzała.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WIEŻE KOŚCIOŁA MARIACKIEGO W KRAKOWIE

Rzecz ta działa się bardzo dawno temu. Krakowianie chcieli mieć piękną świątynię, której wielkość pokazywałaby całemu światu pobożność mieszkańców miasta. Kościół został poświęcony imieniu Najświętszej Marii Panny, a potocznie zwano go mariackim.

Do jego budowy zatrudniono dwóch braci. Budowa przebiegała bardzo sprawnie i szybko dotarła do etapu wznoszenia wież. Starszy brat zajął się budową wieży południowej, a młodszy północnej. Początkowo prace szły bardzo równo lecz po pewnym czasie wieża starszego z braci zaczęła górować nad wieżą młodszego.

Na takie chwile tylko czeka diabeł. Przyleciał do młodszego brata i szepcze mu do ucha:

- Nie możesz pozwolić, żeby Twój starszy brat był lepszy od ciebie. Musisz coś z tym zrobić. Nie będziesz przecież pośmiewiskiem dla mieszkańców Krakowa.

Słowa te ogłupiły chłopaka, który wspiął się po wieży do brata. Gdy tylko go zobaczył sięgnął za nóż i przebił mu serce. Wtedy też opamiętał się, uświadomił sobie swój czyn i z rozpaczy rzucił się z wieży.

Mieszkańcy Krakowa zakończyli po tych wydarzeniach budowę kościoła. Obie wieże mimo nierównej wielkości przykryli dachem, a nóż, który posłużył do zabójstwa powiesili w bramie Sukiennic, aby był pamiątką i przestrogą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SKARBY KRZYSZTOFORSKIE

Przed laty w Krakowie w pięknej kamienicy mieszkał alchemik Krzysztof. Wtedy w piwnicach działy się podobno dziwne rzeczy, a sam właściciel gromadził w nich niezliczone skarby.

Wielu mieszkańców miasta właśnie wtedy zaczęło nazywać kamienicę Krzysztoforami, a nazwa ta przyjęła się całkowicie, gdy kilka lat później umieszczono na fasadzie budynku figurę świętego Krzysztofa.

Z czasem Krzysztofory stały się siedzibą ważnych osobistości i często odbywały się tu przyjęcia. Na jedno z nich młoda kucharka miała ugotować rosół. Ale kogut, z którego miał zostać przygotowany obiad, wyrwał się dziewczynie z rąk i uciekł po schodach do rozległych piwnic. Kucharka ruszyła za nim, jednak klucząc wśród ciemnych korytarzy zgubiła drogę.

Aż nagle dostrzegła jakiś błysk i przed nią stanął kogut z rogami na głowie. Przelękła się ogromnie, gdyż był to sam diabeł!

- Nie bój się mnie. Za to, że mnie nie zabiłaś, dostaniesz tyle złota, ile uniesiesz. Ale jest jeden warunek, nie możesz obejrzeć się za siebie - powiedział diabeł i napełnił kucharce złotymi monetami cały fartuszek.

Rozradowana dziewczyna ruszyła w drogę. Już była przy samych drzwiach, już miała przekroczyć próg, gdy ciekawość w niej zwyciężyła i spojrzała za siebie. Wtedy ciężkie drewniane drzwi zatrzasnęły się z hukiem i odcięły kucharce piętę. Skarby jednak zostały w jej fartuszku.

W podzięce za ocalenie od diabła, dziewczyna ufundowała w kościele Mariackim kaplicę. A pozostałe skarby podobno nadal zalegają w piwnicach Krzysztoforów i czekają, aż ktoś je odkryje.

 

 

 

 

 

 

 

 

O KRAKOWSKIM CHŁOPCU I DZWONIE ZYGMUNTA

Dawno temu w Krakowie mieszkał pewien chłopiec o imieniu Staś. Jego ojciec był rzeźbiarzem i u stóp Wawelu miał swoją pracownię. Staś często się tam bawił albo biegał z kolegami po wawelskim wzgórzu.

Pewnego dnia chłopcy wymyślili, że wdrapią się na wieżę katedry, żeby z bliska obejrzeć potężny dzwon Zygmunta. Gdy weszli na górę, uczepili się sznura i z wielkim wysiłkiem rozkołysali serce dzwonu. Kiedy rozległ się głos dzwonu Zygmunta, na wieżę natychmiast przybiegli kościelni. Zdenerwowani zaczęli krzyczeć na chłopców, a najbardziej na Stasia, gdyż okazało się, że już kiedyś próbował rozhuśtać dzwon.

Sprowadzili chłopców na dół, gdzie czekał na nich zaniepokojony biskup.

- Czy to był pomysł? - zapytał.

- Mój - powiedział Staś bez cienia strachu.

Biskup pokiwał głową i spoglądając uważnie na młodego człowieka, powiedział:

- Musisz zasłużyć na to, by Zygmunt dla ciebie zadzwonił, chłopcze.

- Zasłużę na to - odparł Staś.

Po latach okazało się, że rzeczywiście tak się stało, bowiem tym chłopcem był Stanisław Wyspiański - wybitny polski artysta. A gdy zmarł w 1907 roku, zgodnie z jego wolą na pogrzebie nie wygłaszano żadnych przemówień. Żegnało go tylko bicie dzwonu Zygmunta.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZAŁOŻENIE POZNANIA

Dawno temu trzej bracia: Lech, Czech i Rus rozstali się, aby objąć we władanie różne krainy. Czech założył państwo czeskie i zbudował wspaniały zamek na Hradczanach. Rus wzniósł warownię w Kijowie i bronił Rusi przed wrogimi najazdami barbarzyńców. Lech zaś osiedlił się we wspaniałej krainie, pełnej nieprzebytych puszcz i bogatych w ryby rzek. Tu zbudował swój gród - Gniezno i spokojnie rządził swym państwem.

Minęło wiele czasu, jednak bracia byli tak zajęci swoimi krainami, że od chwili rozstania nie udało im się spotkać. Pewnego jesiennego, słonecznego dnia Lech wraz ze swą drużyną wybrał się na polowanie. Jechali wzdłuż rzeki Warty, mijając małe wioski, malowniczo położone na jej brzegach. Przechodzili przez zielone lasy, pełne zwierzyny i błękitne rozlewiska jezior. W pewnej chwili książę Lech dostrzegł samotnego tura i ruszył za nim galopem wraz ze stadem gończych psów. Tur jednak uciekł na bagna, gdzie psy zgubiły trop, a koń Lecha zaczął grzęznąć w błocie. Już książę miał wracać do swych towarzyszy, gdy w oddali usłyszał odgłos myśliwskich rogów.

-"A cóż to za bezprawne polowanie na moich ziemiach?" - pomyślał i ruszył czym prędzej do swej drużyny.

Na polanie ustawili wozy w półkole, aby chroniły ich przed strzałami wrogów. Myśliwi i łucznicy skryli się wśród drzew, aby w razie potrzeby zaatakować z zaskoczenia. Wkrótce dobiegł ich odgłos nadciągającej jazdy.  Na polanę wyjechali dwaj rycerze w lśniących zbrojach.

- Kim jesteście i dlaczego bez pozwolenia polujecie na mych ziemiach? - wykrzyknął Lech.

- Przecież to ziemia niczyja. - odparł starszy z przybyszów.

Wówczas Lech spiął konia i uniósł miecz.

- Mylicie się. To moje ziemie!

Przeciwnicy Lecha również sięgnęli po miecze i ruszyli w stronę księcia. I wtedy Lech dostrzegł w irch ruchach coś znajomego. Zatrzymał się i przyjrzał się dokładniej ich twarzom.

- Bracia moi! - zawołał po chwili, odrzucając miecz.

- Lech? Czy to nasz brat Lech? - zawołali Czech i Rus, bo to oni właśnie byli obcymi rycerzami.

Wszyscy trzej rzucili się sobie w ramiona. Kiedy już skończyli się witać, Lech zaprosił wszystkich do Gniezna i urządził wielką ucztę.

- Więc to twoje ziemie Lechu? Myśleliśmy, że to puszcze pomorskich plemion. - powiedział Czech,

- Zabłądziliście. Puszcze pomorskie są dalej na północ. A zresztą... one też są moje. - odparł roześmiany Lech, popijając wspaniały miód.

- Rozległą krainą władasz, bracie. - odezwał się Rus.

- Owszem. Oczywiście wolno wam tu polować tak często, jak chcecie. A na cześć naszego niespodziewanego spotkania, postawię w tamtym miejscu gród. Tam, gdzie na szczęście nie zdążyliśmy użyć naszych mieczy przeciwko sobie.

Gdy po kilku tygodniach każdy z braci wrócił do siebie, Lech rozpoczął budowę kamiennego grodu. Postanowił nazwać go Poznaniem. Z biegiem czasu niewielki gród rozrósł się i zamienił w piękne miasto, które istnieje do dzisiaj.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POZNAŃSKIE KOZIOŁKI

Dawno temu Poznań był największym i najpiękniejszym miastem Wielkopolski. Ludziom żyło się dostatnio, a miejscy rajcy byli dumni, że miasto się rozwija. W ciągu kilku lat wybudowano okazały ratusz, wyremontowano drogi i umocniono rzeczne wały. Pewnego dnia burmistrz Poznania wpadł na pewien pomysł - postanowił na wieży ratusza umieścić zegar, który miał głośno wybijać godziny.

Kiedy wyznaczono termin uroczystości, zamówiono wystawną ucztę w gospodzie "Pod Gąską". Zaproszono na nią pana wojewodę i wielu innych znamienitych gości. Najważniejszym daniem na całej uczcie miała być wspaniała pieczeń z rożna, w której specjalizował się właściciel gospody,  pan Gąska.

Gdy nadszedł wyznaczony dzień, na poznańskim rynku zebrał się tłum, któremu przygrywała wesoło orkiestra. Zaciekawiony pan Gąska postanowił wyjrzeć na chwilę na zewnątrz, a kuchcikowi Piotrkowi zlecił pilnowanie pieczeni. Piotrek biegał po kuchni od samego rana, spełniając wszystkie prośby i wypełniając polecenia. Nie miał nawet czasu na śniadanie! Kiedy został sam, oparł rożen z pieczenią o komin i podbiegł do stołu po pajdę jeszcze ciepłego chleba. I wtedy... trach! Mięso zsunęło się i wpadło do paleniska.

Po całej gospodzie rozszedł się swąd spalenizny. Przerażony pan Gąska wbiegł do kuchni i zobaczył, że pieczeń nie nadawała się już do niczego.

- Coś ty narobił? Czym ja teraz poczęstuje pana wojewodę? - krzyczał na Piotrka. - Masz mi natychmiast mięso od pana rzeźnika przynieść!

Kuchcik biegiem ruszył po nowe mięso. Po drodze minął piekarnię i warsztat, które z powodu uroczystości były zamknięte. Pomyślał, że tak samo może być u rzeźnika, jednak nie miał wyboru - musiał iść i sprawdzić. Gdy mijał dom pewnej kłótliwej wdowy, zobaczył, że wszystkie okna są pootwierane, a z wnętrza dobiegały odgłosy awantury. Pewnie znów obrywało się służbie za niedokładne sprzątanie. Przed domem pasły się dwa dorodne, śnieżnobiałe koziołki. Piotrek zatrzymał się i przyjrzał się im z uwagą.

- Pewnie u rzeźnika i tak nic nie dostanę, a te koziołki wyglądają całkiem apetycznie - powiedział do siebie, po czym odwiązał koziołki od palika i poprowadził do gospody. Zwierzęta zapierały się racicami w ziemię i kuchcik musiał je ciągnąć. Gdy w końcu dotarł do rynku, panował tam nieznośny hałas - grała głośna muzyka, a ludzie śmiali się i krzyczeli do siebie wesoło. Przerażone koziołki zaczęły się wyrywać i zerwały się ze sznurka. Piotrek próbował je złapać, ale one wpadły w barwny tłum, roztrącając ludzi i pognały wprost w otwarte drzwi ratusza, a potem schodami wbiegły na wieżę.

W pogoni za koziołkami i małym złodziejem, na plac wbiegła wdowa.

- Moje koziołki! Złodziej! Pomocy! - krzyczała.

Jednak nikt nie śpieszył jej z pomocą. Każdy mieszkaniec Poznania miał z nią jakiś zatarg i wszyscy mieli jej dość. Dlatego teraz odwracali głowy lub udawali, że nie wiedzą o co jej chodzi.

Kilka minut później nadeszło południe i burmistrz uroczyście uruchomił mechanizm nowego zegara. Rozległo się dźwięczne wybijanie godziny dwunastej, ale ludzie zamiast słuchać, pokazywali sobie wzajemnie na zegar. Zamiast tarczy na wieży było widać dwa rozbrykane koziołki, które właśnie w zabawie bodły się krótkimi różkami. Przed ratuszem pojawił się pan wojewoda w bogatej karocy, a rajcy miejscy ruszyli, aby go powitać. Ale zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, do wojewody przypadła wdowa, drąc się wniebogłosy:

- Złodziej! Moje koziołki! Tam na wieży!

- Złodziej na wieży? - zapytał wojewoda, nie rozumiejąc ani słowa z wrzasków kobiety.

Dopiero kiedy spojrzał na górę, zrozumiał o co to całe zamieszanie.

- Koziołki trzeba oddać, a złodzieja ukarać. Kto to zrobił? - zapytał groźnie, z trudem kryjąc śmiech.

- To ja - powiedział cicho Piotrek. - Ale ja naprawdę  nie chciałem...

Wojewoda był dobrym człowiekiem i widząc przerażonego chłopca, pozwolił mu opowiedzieć cała historię.

- Należy ci się kara chłopcze, ale ponieważ dziś mamy święto, będzie ona łagodna - powiedział. - Wyrzeźbisz dwa takie koziołki, które zostaną umieszczone na ratuszowej wieży na pamiątkę tego zdarzenia. Ja zaś zadowolę się rosołem i pieczonymi kurczętami - tego chyba mistrzowi Gąsce nie zabraknie?

Tak zakończyła się ta historia. Od tamtej pory na poznańskim ratuszu, zawsze w południe ukazują się dwa koziołki i bodąc się różkami, przypominają o wydarzeniu sprzed lat.

 

 

 

 

 

 

 

 

TORUŃSKIE PIERNIKI

Od dawien dawna Toruń słynął ze wspaniałych, aromatycznych wypieków. Każdy piekarz piekł pierniki według własnej, pilnie strzeżonej receptury. Dlatego wystarczyło tylko skosztować piernika, aby wiedzieć z czyjej piekarni pochodzi.

U mistrza Bartłomieja pracował Bogumił - młody piekarczyk. Był bardzo pracowity, a przy tym wesoły. Gdy pracował, cała piekarnia wypełniała się jego radosnym podśpiewywaniem. Uroczy młodzieniec przyciągnął uwagę córki mistrza, Róży. Ale i Bogumił nie był wobec niej obojętny. Często przynosił jej wielkie bukiety polnych kwiatów i wypiekał ogromne serca z pierników.

Do Róży zalecał się również stary wdowiec, który przynosił jej sznury pereł. Ojciec dziewczyny chciał, aby poślubiła bogatego wdowca, jednak ona całym sercem kochała Bogumiła.

Pewnego dnia, gdy w piekarni było niewiele pracy, piekarczyk wybrał się nad pobliski strumień. Chciał nazrywać dla Róży najpiękniejszych kwiatów. Gdy tak sobie szedł, zobaczył w strumieniu pszczołę. Była cała mokra i wyraźnie osłabiona walką z żywiołem. Bogumił pochylił się i podał jej listek, który leżał na brzegu. Delikatnie wyłowił pszczołę i położył na koniczynie, aby wyschła w promieniach słońca. Już miał odejść, gdy usłyszał:

- Dziękuję ci za uratowanie życia mojej poddanej, Bogumile.

Chłopiec rozejrzał się dookoła i zobaczył w trawie maleńką królową i rycerzy. Przykląkł i ukłonił się, gdyż była to królowa krasnoludków.

- Jesteś dobrym człowiekiem. Bez pszczół nie przetrwalibyśmy, gdyż żywimy się tylko miodem, który dla nas zbierają. nagrodzę twoją wspaniałomyślność i zdradzę ci pewien sekret. Dzięki niemu zdobędziesz sławę i bogactwo - powiedziała królowa.

- Co to za sekret? - zapytał.

- Miód, Bogumile. Dodaj go do ciasta, a twoje pierniki nabiorą takiego smaku i aromatu, jakiego nikt nigdy nie czuł.

Piekarczyk zdziwił się, że to takie proste, ale podziękował i znów się ukłonił. Kiedy podniósł głowę, nie było już ani królowej, ani rycerzy.

- Czy to sen? - myślał, biegnąc z powrotem do miasta. Chciał natychmiast wypróbować radę królowej krasnoludków.

Gdy tylko przekroczył bramę miasta, ujrzał wielki tłum zgromadzony na rynku. Wszyscy z podekscytowaniem rozmawiali o jakimś nadchodzącym wydarzeniu.

- Król do nas przyjeżdża! - usłyszał jednego z mieszczan.

- Kiedy? - zapytał chłopak, usiłując czegokolwiek się dowiedzieć.

- Jutro! Jutro! - wykrzyknął ktoś z tłumu.

Bogumił pognał do piekarni mistrza Bartłomieja i zaczął przygotowywać ciasto. Nie zapomniał też o miodzie, który dodał w tajemnicy przed mistrzem. Całą noc spędził na wypiekaniu pierników o przeróżnych kształtach.

Tej nocy pracowały wszystkie piekarnie w Toruniu. Każdy mistrz chciał zachwycić króla swoimi wypiekami i otrzymać możliwość wożenia swoich wyrobów do Warszawy. Dlatego w większości okien paliły się światła, a w całym mieście unosił się korzenny zapach.

Nazajutrz na rynku ustawiono pięknie ozdobione stragany, a mieszczanie wystroili się w swoje najlepsze ubrania. Rajcy miejscy po powitaniu króla, prowadzili go do każdego straganu, gdzie otrzymywał od piekarzy całe kosze pierników. Kiedy dotarli do kramu mistrza Bartłomieja, król zatrzymał się na dłużej. Pierniki pachniały niezwykle mocno i rozpływały się w ustach.

- Kto wypiekał te pierniki? - zapytał król.

- Wasza Wysokość, to mój uczeń, Bogumił - odparł mistrz kłaniając się i wskazując na młodzieńca.

- Bogumile, twoje pierniki są najwspanialsze. Chciałbym wynagrodzić ci twoją pracę. Powiedz mi zatem, czego najbardziej pragniesz?

Bogumił skłonił się i odpowiedział:

- Miłościwy panie, nie chcę pieniędzy, ale z całego serca pragnę poślubić córkę mistrza Bartłomieja.

- Skoro takie jest twoje życzenie, weź ją za żonę i żyjcie spokojnie i szczęśliwie. Ja zaś pragnę, abyś od dziś piekł pierniki dla mnie i dla całego mojego dworu w Warszawie.

Szczęśliwy Bogumił pojął Różę za żonę i wkrótce został mistrzem piekarskim. Swoje wypieki woził do Warszawy, później do innych polskich miast. Wkrótce sława toruńskich pierników obiegła cały świat i trwa do dziś.

 

 

 

 

 

KRZYWA WIEŻA W TORUNIU

Toruński zamek krzyżacki był niegdyś miejscem, w którym mieszkało dwunastu zakonnych rycerzy. Tak się złożyło, że jeden z nich był niezwykle przystojny i przyciągał tęskne spojrzenia kobiet. Jednak dumny zakonnik na żadną z nich nie zwracał uwagi. Aż pewnego dnia, gdy szedł ulicami Torunia, dostrzegł młodą kobietę. Była to najpiękniejsza istota, jaką rycerz kiedykolwiek widział. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, zapominając o zakonnych ślubach. Jak się wkrótce okazało, była to miłość z wzajemnością.

Młodzi spotykali się często w różnych zaułkach miasta. Ich miłość kwitła. Jednak pewnego wieczoru zostali zauważeni przez mieszkańców Torunia i wieść o ich romansie rozniosła się lotem błyskawicy. Nazajutrz wiedziała o tym i Miejska Rada i krzyżacki komtur. Uznano, że to bulwersujące zachowanie, niegodne ani obywatelki Torunia, ani tym bardziej rycerza ze ślubami zakonnymi.

Długo debatowano nad tym, kto ponosi większą winę za romans, aż w końcu uznano, że leży ona po środku. Dziewczynie wymierzono więc karę 25 batów, które otrzymała przy Bramie świętego Jakuba. Zaś karę dla zakonnika miał zarządzić krzyżacki komtur. Po namyśle nakazał on nieszczęśnikowi wybudować strażnicę, która miała odbiegać od pionu tak, jak życie Krzyżaka odbiegało od zasad zakonnego życia.

Rycerz wybudował więc wieżę o wysokości piętnastu metrów, odchyloną od pionu o niemal 1,5 metra. Codziennie przypominała ona nie tylko Krzyżakowi i pozostałym zakonnikom, ale wszystkim mieszkańcom Torunia o tym niegodziwym występku.

Krzywa Wieża stoi w Toruniu do dziś i jest jedną z jego największych atrakcji. Podobno istnieje sposób na to, aby sprawdzić czy ma się czyste sumienie. Trzeba oprzeć się plecami o jej mur, tak aby pięty również go dotykały i wyciągnąć przed siebie ręce. Jeśli uda się przez dłuższą chwilę utrzymać równowagę, oznacza to, że nie ma się nic na sumieniu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JAK CHLEB W KAMIEŃ SIĘ ZAMIENIŁ

Dawno temu w niewielkiej wsi koło Gdańska mieszkała wdowa wraz z piątką małych dzieci. Była bardzo biedna, gdyż miała tylko mały kawałek nieurodzajnego pola. Nie mogła wykarmić z niego całej rodziny, dlatego często najmowała się do różnych prac i dostawała za to jedzenie i drobne pieniądze.

Pewnego roku nadeszła sroga zima i zniszczyła ludziom całe zapasy jedzenia, a potem nadeszła wiosna i powódź zabrała wszystko, co ludziom udało się ocalić.W całej wiosce zapanowała bieda, a najciężej było ubogiej wdowie, której dzieci wciąż były głodne. Tylko niektórym gospodarzom lepiej się wiodło, gdyż mieli poukrywane zaoszczędzone pieniądze, które mogli wymienić na kaszę i chleb. Wdowa widziała, jak codziennie chodzili na targ do Oliwy i wracali z jedzeniem w workach. Ponieważ sama nie miała nic do sprzedania, któregoś dnia wyszła na drogę, żeby poszukać pracy lub poprosić ludzi o pomoc.

Nie minęło wiele czasu, gdy spotkała swego sąsiada idącego na targ. Bogaty gospodarz niósł wielki worek pełen chleba. Wór był tak ciężki, że co chwila musiał się zatrzymywać żeby odpocząć.

- Zamienię ten chleb na worek kaszy. A potem ugotuję sobie, dorzucę skwarków i będę się objadał, aż inni będą mi zazdrościć! - myślał gospodarz.

Wdowa nieśmiało podeszła do niego i cicho poprosiła:- Czy mógłbyś mi pomóc, dobry sąsiedzie i podzielić się tym chlebem, który niesiesz? Mam w domu pięcioro głodnych dzieci.

Lecz gospodarz tylko przyśpieszył kroku i szybko odrzekł:- Niosę kamień, nie chleb.

Po czym pospiesznie się oddalił. Zrozpaczona wdowa zawołała za nim: - Skoro nie masz serca, to niech ten chleb zaciąży ci kamieniem!

Skąpy sąsiad nawet się nie obejrzał. Próbował maszerować jeszcze szybciej, ale po pewnym czasie worek zaczął stawać się coraz cięższy, aż w końcu nie mógł już dłużej go nieść. Przysiadł na skraju drogi i odwinął chleb, po czym aż krzyknął ze zdumienia. Zamiast bochenka chleba trzymał w rękach wielki i ciężki kamień!  - To nauczka od samego Pana Boga - pomyślał i czym prędzej wrócił do domu.Poprosił żonę, aby ugotowała dużo jedzenia i zaprosił wdowę wraz z dziećmi na posiłek. A potem podzielił się z nią wszystkim co miał i jeszcze przez długi czas przynosił jej kaszę, mąkę i ziemniaki. Obiecał sobie, że nigdy już nie odwróci się od człowieka potrzebującego pomocy. Od tej pory drzewa w sadzie dawały mu jeszcze więcej owoców, zbiory pszenicy miał tak obfite, że nie mieściły mu się w spichlerzu, a warzywa z pól musiał rozdawać, bo jego rodzina nie dawała rady ich zjeść. Wciąż troszczył się o wdowę i jej dzieci, które już nigdy nie były głodne ani zmarznięte. A rok później gospodarz zaniósł pamiętny kamień do kościoła w Oliwie, aby wzmocnić nim mury. I tam znajduje się do dzisiaj, przypominając ludziom, że nigdy nie można odmówić pomocy potrzebującym.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

LWY GDAŃSKIE

Gdańsk słynął niegdyś z wybitnych kamieniarzy, jednak żaden z nich nie był tak zdolny i tak znany jak Daniel. To spod jego ręki wychodziły największe arcydzieła, a rzeźbione w kamieniu przedmioty wyglądały jak żywe. Najchętniej Daniel rzeźbił lwy. Uwielbiał to do tego stopnia, że mieszkańcy miasta żartowali, że mistrz ma szczęście do tych zwierząt niczym jego biblijny imiennik, który wtrącony do jamy pełnej lwów zaprzyjaźnił się z nimi. Gdy rada miejska uchwaliła, by przyozdobić ratusz nowym herbem, zwrócono się z tym zadaniem do Daniela. Nie zdziwiło to nikogo, bo kto inny mógłby lepiej wyrzeźbić herbowe lwy, które strzegły korony i dwóch krzyży?

Były to niespokojne czasy. Polska chyliła się ku upadkowi, nękana ze wszystkich stron przez wrogo nastawionych sąsiadów. Zwłaszcza pruski król spoglądał na Gdańsk, chcąc przyłączyć go do swych ziem. Rozwinięte, portowe miasto było dla niego łakomym kąskiem. Daniel nieraz rozmyślał o tym w czasie pracy, był jednak przekonany, że lwy pilnują polskiej korony, którą nad dwoma herbowymi krzyżami zawiesił kiedyś Kazimierz IV Jagiellończyk.

Niebawem mistrz skończył pracę i zorganizowano wielkie święto z okazji odsłonięcia nowo wyrzeźbionego herbu. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na moment, w którym ujrzą dzieło. Kiedy odsłonięto herb, przez tłum przebiegł szmer zachwytu. Jednak po chwili zabrzmiały zdumione głosy.

- Mistrz musiał się pomylić!

- Zakpił z nas!

- Czyżby nie znał herbu własnego miasta?

Ludzie zaczęli się przekrzykiwać i powstał jeden wielki hałas i zamieszanie. I rzeczywiście, nowy herb różnił się od tego, który widniał na wszystkich chorągwiach i pieczęciach. Tam lwy były zwrócone ku sobie, a ich wzrok spotykał się nad trzymaną w łapach tarczą.

Ale wtedy z tłumu wystąpił starzec z długą, siwą brodą. Zgromadzeni rozpoznali w nim sławnego niegdyś mistrza kamieniarstwa, Krzysztofa.

- Nie ma tu żadnej pomyłki - powiedział donośnym głosem. - Mistrz Daniel dobrze wiedział co robi. Spójrzcie na te lwy, ich wzrok biegnie ku Złotej i Wyżynnej Bramie, a tam zaczyna się królewska droga. Gdańskie lwy patrzą ku Rzeczpospolitej, oczekując od niej opieki i pomocy dla naszego miasta, gdy zajdzie taka potrzeba.

Tłum ucichł. Ludzie w zadumie kiwali głowami, podążając za spojrzeniem lwów.

Pomoc jednak nie nadeszła. Rozdarta Polska zniknęła z mapy Europy, a Gdańsk znalazł się na ziemiach pruskich. Jednak po ponad stu latach lwy gdańskie doczekały się powrotu Gdańska do Polski, a Polski nad Morze Bałtyckie.

ORANA I ORUNIA

Dawno temu osadę zwaną Dębową Górą zamieszkiwało rodzeństwo. Pięciu braci opiekowało się młodszą siostrą Oraną. Dziewczyna była tak piękna, że bracia z całych sił chronili ją przed światem zewnętrznym i izolowali od wszelkich potencjalnych niebezpieczeństw. Jednak z biegiem lat Oranie przestał wystarczać rodzinny dom. Zapragnęła zobaczyć świat. Ubłagała więc braci, aby pozwolili jej pojechać do Gdańska. Po długich godzinach bracia ulegli ukochanej siostrze i zgodzili się.

Od tamtej pory Orana często odwiedzała Gdańsk, podziwiając zwłaszcza piękne kościoły i klasztory. W czasie licznych wizyt zaprzyjaźniła się z młodą mniszką. Te spotkania sprawiły, że dziewczyna coraz śmielej i coraz częściej rozmawiała z ludźmi. I dowiedziała się, że jej bracia wcale nie byli cenionymi myśliwymi, jak dotychczas myślała. Okazało się, że napadają na przejeżdżających przez Dębową Górę kupców i grabią ich wozy.  Orana nie mogła uwierzyć, że jej wspaniali bracia to zwykli bandyci. Gdy wieczorem mężczyźni znów wyszli z domu, rzekomo udając się na polowanie, dziewczyna postanowiła ich śledzić. Wkrótce na własne oczy zobaczyła, jak bracia napadają na kupiecki wóz. Dla młodej i niewinnej Orany to był prawdziwy szok.

Tamtego dnia nie wróciła już do domu. Udała się do klasztoru, by wiodąc pokutnicze życie błagać Boga o litość dla swych braci. W rodzinne strony zawitała dopiero po wielu latach, gdy jako przełożona jednego z gdańskich klasztorów jechała do Starogrodu, wioząc złoty relikwiarz na głowę świętej Barbary. Kiedy jej powóz zbliżył się do Dębowej Góry, dosięgnął go deszcz strzał. Jedna z nich przebiła Oranę. Gdy bracia zobaczyli swą najdroższą siostrę, błagali o przebaczenie. Jednak nawet pokuta jaką sobie wyznaczyli czyli wniesienie ogromnych głazów na Dębową Górę nie mogło zmyć ich win. Wycieńczeni pracą zmarli na szczycie, do końca żałując swoich złych uczynków, przez które zginęła ich siostra.

Od tamtej pory Dębową Górę zaczęto nazywać Oraną. Po latach nazwę zmieniono na Orunię, która dziś jest dzielnicą Gdańska.

 

 

 

 

 

 

 

 

JAK LUBLIN STAŁ SIĘ LUBLINEM

Dawno temu na ziemiach polskich władzę sprawowali książęta. Pewnego dnia jeden z nich objeżdżał swe ziemie i zatrzymał się nad piękną rzeką Bystrzycą, nieopodal której stał niewielki gród.

Rybacy właśnie rozkładali na brzegu swe sieci, gdy zobaczyli księcia i jego drużynę.

- Witajcie, dobrzy ludzie - przywitał ich książę. - Czy możecie mi powiedzieć, jak nazywa się ten gród?

- Panie, mówimy na niego po prostu gród, gdyż nie ma żadnej nazwy - odpowiedział mu jeden z rybaków.

Książę zamyślił się.

- Zarzućcie swe sieci. Od ryby, jaką złowicie, powstanie nazwa dla waszego grodu - rzekł.

Rybacy szybko wypełnili jego polecenie i już po chwili w sieci miotały się ryby. Gdy wyciągnięli sieć na brzeg, okazało się, że są w niej: szczupak i lin.

- Która z tych ryb ma być pierwszą? - myślał głośno książę. - Szczupak lub lin? Szczupak to wilk rzeczny, a nie chcę, aby mieszkańcy mych ziem byli jemu podobni. Lin zaś to ryba łagodna. A zatem wasz gród Lublinem będzie nazwany.

I tak też się stało. A Lublin z niewielkiego grodu stał się dużym, tętniącym życiem miastem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WIEŻA TRZECH PŁASZCZY

Dawno temu ziemią lubelską władał książę Bolesław  Krzywousty. Lublin był wówczas niewielkim grodem i nie posiadał murów obronnych ani żadnej wieży strażniczej, z której można by było obserwować okolicę.

Książę po długim namyśle rozkazał wybudować kamienną wieżę na szczycie pobliskiego wzgórza. Przez wiele miesięcy zwożono ciężkie kamienie i budowano dniem i nocą. Aż wreszcie budowa została zakończona. Bolesław Krzywousty obwieścił poddanym, że wieżę odda wojownikowi, który będzie godnie stać na straży ziemi lubelskiej i jej mieszkańców.

Wieść szybko rozniosła się po całym kraju i do Lublina zjechało wielu znamienitych rycerzy. Książę miał wielki dylemat komu powierzyć wieżę, więc postanowił urządzić turniej rycerski. Walki i pokazy trwały przez kilka dni. Po długich zmaganiach zwycięzcą został jeden z rycerzy z Mazowsza. Książę wezwał go do siebie i powiedział:

- Musisz mi rycerzu złożyć przysięgę. W obecności tych wszystkich ludzi musisz przysiąc, że będziesz strzegł tych ziem nie dla własnych korzyści, lecz dla dobra mego ludu.

- Daję ci rycerskie słowo, panie - odparł rycerz, klękając i pochylając głowę.

- Rycerskie słowo to najmocniejsza przysięga.

Po tych słowach książę okrył zwycięzcę zielonym płaszczem i kazał mu iść na szczyt wieży. Ledwie rycerz stanął na górze, zerwał się wiatr. Zatrzepotał jego zielonym płaszczem i wiał tak mocno, że po chwili wieża runęła i została z niej tylko sterta gruzu.

Wtedy Bolesław Krzywousty zrozumiał, że przysięga rycerza była nieszczera. Rozkazał od nowa wybudować wieżę. Po kilkunastu tygodniach kamienna budowla znów górowała nad Lublinem. I ponownie zorganizowano rycerski turniej. Tym razem zwyciężył rycerz ze Śląska.

- Przysięgam książę, że pod moimi rządami ziemia lubelska nie zazna biedy i cierpienia - powiedział, uderzając w tarczę mieczem.

- Słowo rycerza to największa przysięga - odparł książę Bolesław i okrył zwycięzcę zielonym płaszczem.

Lecz gdy rycerz stanął na szczycie wieży, znów zerwał się wiatr. Tak jak poprzednio, szarpał płaszczem we wszystkie strony i po chwili wieża zawaliła się.

- Widocznie i tym razem przysięga nie była szczera - westchnął książę patrząc na stertę kamieni. - Ale do trzech razy sztuka. Odbudujcie wieżę jeszcze raz.

Po wielu tygodniach wieża znów stanęła na wzgórzu. Jednak rycerze nie przyjechali już do Lublina. Każdy bał się hańby i śmierci w gruzach. Bolesław Krzywousty zaczął się już zastanawiać, czy sprowadzić rycerzy z Czech i Węgier, gdy na jego dworze pojawił się tajemniczy jeździec. Stanął przed księciem i rzekł:

- Daję ci, panie, słowo rycerskie, że w moim władaniu ziemia lubelska nie zazna cierpień.

Książę nie miał już strojnego płaszcza, więc dał rycerzowi szary płaszcz podróżny.

Wszyscy w napięciu oczekiwali chwili, w której nieznajomy stanie na szczycie wieży. Gdy młody rycerz dotarł na szczyt, wiatr tylko delikatnie roztrącał mu włosy. Aż nagle spod jego szarego płaszcza zaczęły wyłaniać się skrzydła i mężczyzna wzbił się w powietrze. Ludzie z niedowierzaniem patrzyli w niebo, po którym krążył rycerz przemieniony w orła i obserwował okolicę.

- Oto człowiek, który nigdy nie złamie złożonej mi przysięgi - westchnął z ulgą książę.

Od tamtej pory, aż po dziś dzień, lubelskiej ziemi strzegą orły. Wieżę nazwano Wieżą Trzech Płaszczy, a po latach na jej miejscu stanął lubelski zamek. Nad wieżami zamkowymi dziś już nie latają orły, ale mieszkańcy pamiętają tę niezwykłą historię i przekazują ją sobie z pokolenia na pokolenie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JAK ŚWIĘTY JACEK ZASADZIŁ LIPY DO GÓRY KORZENIAMI

Dawno temu w Sandomierzu święty Jacek, bratanek biskupa Iwona Odrowąża, miał wybudować w imieniu stryja kościół i klasztor. Biskup chciał, aby kościół był pod wezwaniem św. Jakuba, zaś w przylegającym do niego klasztorze mieli zamieszkać dominikanie.

Święty Jacek znalazł wymarzone miejsce na budowę - plac położony na południowym skraju jednego ze wzgórz. Niestety należał on do znanego niedowiarka i sknery o imieniu Konrad. Św. Jacek długo negocjował z nim możliwość zakupu placu. W końcu Konrad powiedział, że odda plac za darmo, jeśli św. Jacek dokona cudu i zasadzi lipy do góry korzeniami.

Św. Jacek przyjął zakład i następnego dnia zasadził lipy tak, jak umówił się z Konradem. Rok później obaj spotkali się na wzgórzu. Jakież było zdziwienie Konrada, gdy zobaczył kwitnące lipy, a przy nich roje zbierających nektar pszczół! Z powodu przegranego zakładu, musiał oddać św. Jackowi plac.

Niestety za swoje skąpstwo i brak wiary został ukarany przez pszczoły, które zaatakowały go i pozbawiły wzroku. Podobno Konrad odzyskał zdolność widzenia na krótko przed śmiercią, w chwili gdy zabiły dzwony nowo wybudowanego kościoła.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZIELONE PIWO BIŁGORAJSKIE

Dawno temu, w czasach kiedy na ziemiach polskich można było spotkać jeszcze mądrych królów, dzielnych rycerzy i piękne księżniczki , a w Biłgoraju nie było jeszcze sitarzy, produkowano niezwykły napój. Nosił on nazwę zielonego piwa biłgorajskiego.  Był  dużo jaśniejszy i bardziej musujący od jakiegokolwiek trunku tego typu na całym świecie. Te właściwości oraz wspaniały i orzeźwiający smak spowodowały, iż znany  był na całych ziemiach polskich. Władcy polscy tak lubili ten napój, że wykupowanli praktycznie całą jego produkcję. Trudno było więc spróbować tego specjału nawet przebywając w Biłgoraju. Mieszkańcy zaś pilnie strzegli jego tajemnej receptury.

Wszystko zaczęło się jednak zmieniać kiedy w Biłgoraju zaczęły pojawiać się zagrody sitarskie. Sitarze podróżowali ze swoimi produktami po całej Europie i rozsławiali w ten sposób swoje miasto jako miejsce, gdzie powstają najlepsze sita na świecie. Z dalekich podróży przywozili ze sobą egzotyczne napoje. Mieszkańcom Biłgoraja imponowało, iż mogą pić trunki z dalekich krain i szczycili się tym przed ludźmi z innych stron Polski. Sprowadzane napoje stały się tak popularne, że zaczęto produkować coraz mniej zielonego biłgorajskiego. Coraz mniej osób znało też tajemną recepturę służącą do jego produkcji.

Nadszedł w końcu dzień kiedy już nikt nie pamiętał receptury. Dopiero wtedy mieszkańcy Biłgoraja zdali sobie sprawę co stracili. Podążając  za modą i kulturą obcych krain zatracili część własnej tradycji.  To była największa kara dla Biłgorajaków i nauczka, iż należy dbać o własną kulturę i pielęgnować  tradycję, gdyż to określa kim jesteśmy.

Od tamtej pory kolejne pokolenia mieszkańców Biłgoraja poszukują utraconej receptury zielonego piwa biłgorajskiego i z wielkim zapałem dbają, aby nie utracić już ani skrawka ze swojej  bogatej kultury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O NIEZWYKŁEJ URODZIE BIŁGORAJANEK

Dawno temu w Biłgoraju żyły, jak wszędzie na świecie, dziewczyny ładne i brzydkie. I również tak jak wszędzie, w Biłgoraju było więcej tych brzydkich. Do takich właśnie dziewczyn należała Magda. Magda była zakochana w sitarzu Marku i codziennie biegała do warsztatu chłopaka, aby go zobaczyć. Młody sitarz nie widział jednak w Magdzie potencjalnej żony i śmiał się tylko z dziwnych, codziennych wizyt dziewczyny.

Zdesperowana Magda postanowiła zdobyć sitarza każdym możliwym sposobem. Tak się złożyło, że zbliżał się odpust w klasztorze pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, w Puszczy Solskiej. Dziewczyna przed odwiedzeniem świątyni pościła przez trzy dni, a w dniu odpustu leżąc krzyżem gorliwie modliła się do świętej o miłość i łaskę życia z Markiem lub śmierć bez niego.

Po zakończeniu uroczystości dziewczyna podniosła się z ziemi, a zgromadzonym wokół niej mieszkańcom Biłgoraja i okolic zaparło dech. Nikt ze zgromadzonych nie widział w życiu tak urodziwej dziewczyny. Magda nie wiedząc co się mogło stać pobiegła do bijącego obok klasztoru źródełka. Kiedy się przejrzała w wodzie i dostrzegła swoją urodę usłyszała głos z nieba. Głos mówił, że dzięki jej wierze uroda spłynie nie tylko na nią, jej siostry i córki, ale również na każdą dziewczynę którą tak nazwie.

Kiedy Marek ujrzał Magdę zakochał się w niej bezpamiętnie. Nie mógł uwierzyć, że nie dostrzegał dziewczyny wcześniej. Niedługo później wzięli ślub i prowadzili dostatnie życie sitarzy. Wszystkie zaś mieszkanki Biłgoraja  cieszyły się niezwykłą urodą.

Po śmierci Magdy Biłgorajanki pochowały ją w pobliżu źródełka, przy którym dziewczyna usłyszała niebiański głos. Nieco obawiały się, że zesłane tamtego dnia łaski opuszczą je na zawsze. Jednak cud trwał nadal i trwa do dziś.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PŁACZĄCY KAMIEŃ NA ROZTOCZU

W odległych czasach na ziemiach Roztocza, w okolicy Zwierzyńca żyła piękna dziewczyna. Kochali się w niej wszyscy młodzi chłopcy. Jej piękne, długie włosy, wielkie oczy oraz rumiane policzki spędzały sen z oczu niejednemu z nich.

Serce panny należało tylko do jednego młodzieńca. Para bardzo chciała się pobrać, ale chłopak był bardzo ubogi i nie miał na to pieniędzy. Postanowił, że pójdzie w świat by zarobić na wesele. Spakował trochę prowiantu na drogę, pożegnał się z ukochaną i wyruszył.

Dziewczyna z niecierpliwością czekała na powrót młodzieńca. Przecież, gdy wróci wezmą ślub i już na zawsze będą razem. Mijały jednak długie tygodnie, a chłopaka nie było. Czas wolno płynął, a dziewczyna coraz bardziej traciła nadzieję na powrót ukochanego.

- Pewnie znalazł miejsce, gdzie jest mu dobrze i zapomniał już o mnie - myślała

Kiedy minął rok od rozstania i przyszła wiosna dziewczyna postanowiła otrząsnąć się ze smutku i rzuciła się w ramiona innego chłopaka. W tym właśnie momencie z podróży wrócił jej ukochany. Widząc zdradę narzeczonej przeklął ją, odwrócił się i ponownie ruszył w drogę.

Zrozpaczona dziewczyna przez długi czas biegła za chłopakiem, ale ten coraz szybciej się oddalał. Nogi ciążyły jej jakby były z kamienia. W końcu wyczerpana padła na kolana i mogła już tylko szlochać. Wtedy też klątwa zakończyła swe dzieło. Dziewczyna zamieniła się w kamień. Jej piękne włosy przeobraziły się w mech porastający głaz. Pozostały tylko łzy płynące po powierzchni skały i czasem pośród szumu drzew można usłyszeć kobiece zawodzenie.

Płaczący kamień do dziś leży w okolicach Górecka Starego. Będzie tam dopóki jakaś dziewczyna w noc świętojańską nie pocałuje w tym miejscu swojego wybranka. Jednak jest jeden warunek. Panna ta nie mogła się dopuścić i nigdy nie dopuści się zdrady.

 

 

 

 

 

 

 

 

DĄB FLORIAN

Historia ta miała miejsce dawno temu w lasach Roztocza. Rycerz o imieniu Florian Szary wracał ze swoją dzielną drużyną z wyprawy wojennej. W podróży towarzyszyła mu również jego siostra Janka. Droga przez bezkresne puszcze była bardzo trudna i wyczerpująca więc Florian polecił przygotować obóz, w którym drużyna miała odpocząć przez kilka dni.

Wędrowcy znaleźli odpowiednie miejsce do obozowania, polanę pod wielkim dębem. Przygotowali szałasy, rozpalili ogniska lecz kiedy zajrzeli do tobołów, w których przechowywali zapasy żywności z przerażeniem stwierdzili, że nic co tam zostało nie nadaje się do jedzenia. Cały prowiant bowiem zjadły im robaki.

Drużyna była głodna więc nie było na co czekać. Lasy były pełne zwierzyny. Chwycił Florian włócznię, wziął kilku przybocznych i ruszył na polowanie. Mężczyźni szybko wytropili małe stado turów. Lecz kiedy już mieli zacząć łowy w pobliskich krzaków zaryczał wielki niedźwiedź. Przerażone tury uciekły, a rozwścieczona bestia ruszyła na ludzi.

Florian rzucił swoją włócznią w niedźwiedzia, ale niestety chybił. Zwierze powaliło rycerza i zaatakowało go pazurami. Giermkowie Floriana widząc co się dzieje uciekli przestraszeni do obozu by wezwać posiłki. Niedługo po tym na miejsce przybyła Janka wraz wojami.

Niedźwiedź szybko czmychnął na drzewo widząc taką ilość ludzi. Florian był ciężko ranny, ale na szczęście jeszcze żył. Towarzysze zabrali go do obozu i położyli pod dębem, siostra zaś opatrzyła jego rany. Rycerz przez wiele tygodni dochodził do zdrowia. Mieszkańcy z okolicznych osad zaczęli nazywać obóz Florianką, a dąb Florianem. Nazwy te przetrwały do dziś. Florian wciąż stoi na swoim miejscu, Florianką zaś nazywana jest wioska, znajdująca się w pobliżu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WIERZBOWY MOST W SZCZEBRZESZYNIE

Jest takie miejsce w Szczebrzeszynie, gdzie nad drogą pochylają swe gałęzie stare, płaczące wierzby. Miejsce to nazywane jest Wierzbowym Mostem i właśnie tam wydarzyła się ta historia.

Przed laty w miasteczku żył kupiec, który zgromadził ogromny majątek, wyzyskując innych. Za pracę płacił gorsze, a sam hulał po karczmach i niejednokrotnie upijał się do nieprzytomności, tracąc mnóstwo pieniędzy.  Przez swoją nikczemność nie był ani lubiany, ani szanowany.

Pewnej nocy, gdy na niebie próżno było szukać księżyca, mężczyzna wytoczył się z jednej z gospód i z trudem wszedł na swój wóz. Konie ruszyły do przodu, a ponieważ alkohol zrobił swoje, kupiec padł jak kłoda. Gdy wóz dojechał pod Wierzbowy Most, coś wśród gałęzi drzew spłoszyło konie. Zwierzęta rzuciły się do ucieczki, przewracając wóz i zrzucając śpiącego mężczyznę. Nikczemnik zginął na miejscu, a jego ciało znalazł nad ranem rolnik, idący do pracy w polu.

Od tamtej pory w okolicach starych wierzb dzieją się dziwne rzeczy i często słychać galop spłoszonych koni., a przez drogę przemykają widma, strasząc kierowców.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SKARBNIK - DUCH KOPALNI

Dawno temu wielu górników pracowało w śląskich kopalniach węgla. Była to praca niezwykle ciężka. Górnicy całymi dniami odłupywali węgiel kilofami, a potem ładowali go do wagoników, by wreszcie wypchać je na górę.

Kopalnie były też niebezpieczne. Często bowiem zdarzało się, że ze ściany odłupało się zbyt wiele węgla, który zasypywał górników. Nie raz gasło też światło i górnicy gubili się w plątaninie starych korytarzy. Wtedy właśnie pojawiał się Skarbnik - dobry duch kopalni.

Można go było spotkać we wszystkich kopalniach. Zawsze miał postać brodatego sztygiera palącego fajkę, z małym kilofem w dłoni i świeczką przymocowaną do opaski na czole. Ostrzegał górników przed niebezpieczeństwami i pomagał im w razie potrzeby. Jednak tylko ludzie dobrzy i pracowici nie musieli obawiać się Skarbnika. Oszuści i obiboki nie mogli liczyć na jego przychylność.

Pewnego razu głównego sztygiera kopalni poproszono o przyjęcie do pracy młodego chłopca. Jego ojciec zmarł, a matka nie była w stanie sama wyżywić licznego rodzeństwa chłopca. Sztygier długo się opierał, twierdząc, że chłopiec sobie nie poradzi. Gdy w końcu się zgodził, postawił jeden warunek - chłopiec musi pracować tak samo jak starsi górnicy i wywozić na górę tyle samo węgla. Jeśli sobie poradzi przez tydzień, zostanie przyjęty do pracy na stałe.

Już pierwszego dnia młodzieniec wiedział, że sobie nie poradzi. Już miał pójść do sztygiera i powiedzieć, że rezygnuje, gdy nagle obok niego pojawił się starszy górnik.

- Co cię trapi, chłopcze? - zapytał, widząc jego zatroskaną minę.

Gdy chłopiec opowiedział mu całą historię, górnik rzekł:

- Pomogę ci, ale musisz równo dzielić się ze mną zapłatą, jaką otrzymasz za pracę.

- Zgoda - odparł chłopiec.

I tak dzień w dzień starszy górnik przychodził do chłopca i pomagał mu odłupywać węgiel, a potem ładować go do wagoników. Po tygodniu zdumiony sztygier przyjął chłopca na stałe i wypłacił mu umówioną kwotę.

Starszy górnik już czekał na chłopca na dole.

- Przyszedłem po swoją część - powiedział.

- Zatrzymam dla siebie tylko tyle, ile sam zarobiłem. Cała reszta pieniędzy jest dla ciebie. Dziękuję za pomoc - odparł chłopiec, podając mu woreczek pełen monet.

Wtedy górnik roześmiał się serdecznie i przyjął prawdziwą postać. Przed chłopcem stał duch kopalni we własnej osobie.

- Zatrzymaj wszystkie pieniądze, chłopcze - powiedział Skarbnik. - I zawsze bądź taki uczciwy.

Po tych słowach zniknął.

Skarbnika najczęściej spotykano w śląskich kopalniach węgla, ale podobno pojawiał się też w wielickiej kopalni soli.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

STUDNIA TRZECH BRACI

W zamierzchłych czasach, gdy Śląsk porastała dzika puszcza trzej bracia: Bolko, Leszko i Cieszko postanowili wspólnie wybrać się na polowanie. Kiedy wyjechali na dużą polanę, zobaczyli trzy zwierzęta: jelenia, niedźwiedzia i dzika, które na ich widok rozbiegły się w różne strony.

- Mój będzie jeleń! - krzyknął Bolko.

- Ja upoluję niedźwiedzia! - zawołał Cieszko.

- Więc dla mnie zostaje dzik! - krzyknął Leszko i wszyscy trzej ruszyli w pogoń za zwierzyną.

Jednak zwierzęta nie dały się łatwo złapać. Każde z nich znało doskonale puszczę, jednak wielogodzinna pogoń w końcu je zmęczyła. Bracia byli doświadczonymi myśliwymi i wciąż podążali za zwierzyną. Bolko upolował jelenia na mokradłach, Cieszko powalił niedźwiedzia w leśnej gęstwinie, zaś Leszko dopadł dzika na skalnym urwisku. Gdy udało im się przywiązać swe łupy do koni, zadęli w rogi. Jednak żaden z braci nie słyszał nic poza własnym rogiem. Zaczęli więc krążyć po puszczy, poszukując polany na której się rozstali.

Jeździli wśród drzew całą noc i nasłuchiwali. Po kilku godzinach usłyszeli swoje rogi, ale mimo tego nie mogli się znaleźć. Dopiero o świcie niemal równocześnie wyjechali na znajomą polanę. Zaczęli podziwiać swoje myśliwskie zdobycze, ciesząc się że udało im się odnaleźć. Usiedli przy źródle bijącym na środku polany i opowiadali przygody, jakie przeżyli w czasie polowania.

- Niezmiernie mnie cieszy, że tak nam się udało polowanie - powiedział Leszko.

- I ja jestem rad z tego powodu - dodał Cieszko

- W takim razie wszyscy się cieszymy - powiedział Bolko. - Zatem zbudujmy tu studnię i załóżmy miasto. Możemy je nazwać Cieszynem.

- To wspaniały pomysł! - wykrzyknęli pozostali bracia.

Wkrótce wśród puszczy powstało miasto, któro obecnie jest jednym z największych miast Śląska. Zaś studnia, którą wybudowano w miejscu źródła nosi nazwę Studni Trzech Braci i jest w Cieszynie do dziś. Obecnie już nikt nie czerpie z niej wody, ale przypomina wszystkim o szczęśliwym spotkaniu braci.

 

 

 

CZARNA DAMA

Dawno, dawno temu w Lwówku Śląskim, żył bogaty kupiec. Wraz ze swą żoną mieszkał w okazałym domu i niczego im nie brakowało do szczęścia. Aż do dnia, w którym żona kupca poznała młodego mężczyznę i wdała się z nim w romans.

Kobieta coraz bardziej angażowała się w nowy związek i mąż stawał się dla niej coraz większą przeszkodą. W końcu postanowiła się go pozbyć. Pewnej nocy zadźgała kupca, a nóż podrzuciła do pokoju, w którym sypiał jeden ze służących. Chwilę później z piskiem zaczęła wzywać pomocy i lamentowała nad losem swego nieszczęsnego męża. Szybko odnaleziono narzędzie zbrodni, a służącego skazano na śmierć głodową. Żywota dokonał w jednym z lochów w pobliżu bramy Bolesławieckiej.

Wdowa uniknęła wszelkich podejrzeń, lecz boska kara jej nie ominęła. Co noc śnił jej się bowiem zamordowany mąż, z krwią tryskającą ze śmiertelnych ran. Kilka miesięcy później kobieta nie wytrzymała psychicznie i rzuciła się z okna.

Od tamtej pory jej duch odziany w czerń pojawia się nieopodal miejsca, w którym skonał z jej winy niewinny służący. A zjawę, ze względu na jej ubiór, nazwano Czarną Damą i tak pozostało do dziś.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MOSTEK CZAROWNIC

We Wrocławiu, pomiędzy dwiema wieżami kościoła św. Marii Magdaleny, przed laty został zawieszony mostek. W dzień często chodzili po nim zarówno miejscowi, jak i podróżni, chcący popatrzeć na piękne miasto z góry. Zdarzało się nawet, że grała tam orkiestra.

Ale po zmroku to miejsce się zmienia. Pojawiają się na nim sylwetki kobiet, które każdej nocy sprzątają mostek. Powiadają, że to dusze dziewcząt, które za życia były próżne i wolały się bawić, odrzucając wszystkich adoratorów. Nie w głowie im było życie rodzinne, sprzątanie, gotowanie czy wychowywanie dzieci.

Jednak po śmierci przyszło im za to zapłacić. Wciąż wracają na mostek, aby zaznać trudów codziennego życia. Dlatego Mostek Czarownic, zwany jest także Mostkiem Pokutnic.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JURATA - KRÓLOWA BAŁTYKU

Wieki temu, w głębinach Morza Bałtyckiego, wznosił się okazały bursztynowy pałac. Mieszkała w nim królowa Bałtyku - Jurata. Była władczynią wszystkich morskich stworzeń, o które dbała z niezwykłą troską. Otaczała opieką nawet najmniejsze stworzonka, żadnemu nie pozwalając robić krzywdy. Panowała mądrze i sprawiedliwie, dzięki czemu jej poddani prawdziwie ją kochali.

Pewnego dnia do Juraty przybyła jedna z fląder, donosząc, że nieopodal młody rybak codziennie zarzuca sieci i łowi ryby. Królowa zawrzała z wściekłości. Morskie fale spieniły się, a wszyscy mieszkańcy morza, którzy znajdowali się w pobliżu, poukrywali się przed gniewem władczyni.

Wzburzona Jurata przechadzała się po komnatach swego pałacu, głośno zastanawiając się co począć z rybakiem. W końcu krzyknęła:

- Wystarczy tego barbarzyństwa! Nie pozwolę dłużej uśmiercać ryb! Ten człowiek poniesie zasłużoną karę!

Wspólnie z rusałkami obmyśliła sprytny plan. Morskie boginki miały oczarować rybaka swym śpiewem, zwabić go na głęboką wodę, a następnie utopić.

Wkrótce wyruszyły w królewskim orszaku, w cudownych bursztynowych łodziach. Ich śpiew niósł się z daleka ku plaży, na której młody rybak rozwijał swe sieci. I kiedy uniósł głowę stało się coś niezwykłego. Jurata nie mogła oderwać wzroku od jego urodziwej twarzy. Również on nie spuszczał oczu z pięknej królowej. Zakochali się w sobie bez pamięci i każdego wieczoru spotykali się na brzegu morza. Jednak ich szczęście nie trwało długo. Władca piorunów, Perkun, nie mógł wybaczyć Juracie, że pokochała zwykłego śmiertelnika. Pewnej nocy cisnął w bursztynowy pałac jedną ze swych błyskawic. Ściany runęły, grzebiąc na zawsze królową Bałtyku. Zemsta Perkuna dosięgła również rybaka, który utonął w głębinach i tam, przykuty do skały, cierpi do dziś.

Zawsze, gdy na Bałtyku szaleje sztorm, wiatr niesie ku lądowi jego rozpaczliwe jęki, a fale wyrzucają na brzeg szczątki pałacu Juraty - kawałki bursztynu.

 

 

 

 

 

 

WINETA - ZATOPIONE MIASTO

Wiele lat temu, na północ od wyspy Uznam stało wielkie, portowe miasto- Wineta. Zamieszkiwali w nim ludzie z różnych zakątków świata, którzy wierzyli w różnych bogów, ale wszyscy mieli to samo zajęcie - handel.

Miejskie kramy zawsze były przepełnione drogocennymi tkaninami, szlachetnymi kamieniami, złotem i innym bogactwem. Towary przybywały do Winety z całego świata, przywożone na wspaniałych statkach, które codziennie wpływały do portu. Samo miasto również opływało w luksusy - jego bramy zrobiono ze spiżu, domy ozdabiane były złotem, zaś srebro było tak powszechne, że bawiły się nim dzieci.

Mieszkańcy Winety prowadzili dostatnie i rozwiązłe życie. Za nic mieli sobie małżeńską wierność i cnotę, nie obchodziły ich żadne świętości. Pławiąc się w swym bogactwie, kpili sobie z bogów. I to właśnie sprowadziło na nich zgubę.

Pewnego dnia rozgniewani bogowie postanowili unicestwić Winetę, która z niezwykle rozwiniętego, dumnego miasta, stała się miejscem, gdzie główne role grały bezbożność i rozpusta. Sprowadzili więc na morze wielki sztorm i fale w kilka minut zatopiły całe miasto.

Według mieszkańców Pomorza, gdy morze jest spokojne, można ujrzeć w głębinach ruiny zatopionego miasta, zaś wieczorami da się słyszeć bicie srebrnych dzwonów. Natomiast raz na sto lat Wineta wyłania się z fal i przez chwilę znów jest pięknym, bogatym miastem, które do zguby doprowadziła bezbożność i rozpusta jego mieszkańców.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚPIĄCY RYCERZE W TATRACH

Wiele lat temu, u podnóża Tatr była sobie mała, góralska wioska. Mieszkał w niej młody pastuszek Jaśko, który bardzo kochał góry i często po nich wędrował. Znał niemal każdą ścieżkę, był na każdym szczycie i widział najpiękniejsze widoki, jaki tylko mógł sobie wyobrazić.

Pewnego dnia do jego rodzinnego domu zawitał sąsiad. Staruszek usiadł przy kominku, zapalił fajkę i zaczął snuć swoje opowieści.

- Gdy byłem młody, ludzie często opowiadali, że w jaskini pod samiutkim Giewontem jest ukryty skarb.

- Przecież pod Giewontem nie ma żadnej jaskini. Nie raz tam byłem, ale nigdy żadnej nie widziałem - wtrącił Jaśko.

- Chłopcze, Giewont jest wielki. Potrzeba mnóstwo czasu żeby go obejść dookoła i zbadać, co się pod nim kryje - uśmiechnął się stary góral i zaczął inną opowieść.

Nazajutrz Jaśko postanowił wybrać się pod Giewont i sprawdzić, czy gdzieś jest tajemnicza jaskinia pełna skarbów. Szedł długo, aż całkiem się zmęczył i usiadł na kamieniu przy niewielkim potoku. Obmywał w wodzie twarz, gdy nagle usłyszał rżenie koni. Rozejrzał się dookoła zdumiony. Był wysoko w górach, więc skąd miały się wziąć tutaj konie? Jeszcze raz wsłuchał się w dziwny odgłos i po chwili zrozumiał, że rżenie dochodzi spad ziemi. Dokładnie przyjrzał się głazom i dostrzegł, że pod tym, na którym przed chwilą siedział jest niewielka szczelina. Z wielkim wysiłkiem odsunął kamień na bok i jego oczom ukazało się przejście. Zaintrygowany, bez wahania zsunął się na dół. W jaskini nie pachniało wilgocią. Jaśko wyraźnie czuł zapach dymu z ogniska. Szedł długim tunelem, usiłując dojrzeć coś w ciemnościach.

Nagle znalazł się w dużej grocie, na środku której płonęło ognisko. Zaś pod ścianami, w rzędach stały piękne konie. Siedział przy nich rycerz w lśniącej zbroi. Wydawało się, że pilnuje koni, ale gdy Jaśko się zbliżył, zobaczył, że rycerz śpi, z głową wspartą na mieczu. Chłopiec przestraszył się i chciał uciekać, ale wtedy kopnął niewielki kamień. Hałas obudził rycerza.

- Czy już nadszedł czas? - zapytał niemal szeptem.

Konie cicho zarżały, strzygąc uszami, jakby wtórowały rycerzowi.  A Jaśko stał jak wryty.

- Czy nadszedł już czas? - powtórzył rycerz, tym razem nieco głośniej.

- Nie nadszedł, panie. Jeszcze nie.

- Dobrze. To bardzo dobrze - powiedział i wskazał chłopcu sąsiednią grotę. - Popatrz, chłopcze, tu śpimy, my - rycerze jego królewskiej mości. Gdy nadejdzie czas, wstaniemy, aby bronić polskich gór i polskiej ziemi. Ale teraz jeszcze nie budź moich braci. Gdy będzie trzeba, powstaną sami.

Jaśko zajrzał do sali, w których spali rycerze. Wszyscy stali wsparci o miecze, tak jakby w każdej chwili gotowi byli do walki.

- Nie, właściwy czas jeszcze nie nadszedł - powiedział, cofając się w stronę korytarza, którym przyszedł.

- Poczekaj chłopcze - rzekł nagle rycerz i podszedł do ogniska, wyciągając z niego grube polano. - Oświetl sobie tym drogę.

- Dziękuję, panie - Jaśko chwycił pochodnię i szybko ruszył w powrotną drogę.

Bardzo szybko znalazł się na zewnątrz. Po chłodzie, który panował na dole, wydawało mu się, że słońce niemiłosiernie piecze. Natychmiast pobiegł do domu, aby opowiedzieć wszystkim co widział. Kiedy górale usłyszeli opowieść, sami też zapragnęli zobaczyć rycerzy. Ale tym razem Jaśko nie odnalazł wejścia do jaskini. Nigdzie też nie było słychać rżenia koni.

- Jeszcze nie nadszedł właściwy czas - powiedział Jaśko góralom.

I wszyscy mu uwierzyli. Gdy wieczorem wrócili do wioski i zasiedli przy kominku, stary gazda zwrócił się do chłopca.

- Nie sądziłem, że uda ci się odnaleźć skarb, o którym ci opowiadałem. Czy wiesz co jest tym skarbem?

Jaśko pokręcił głową.

- To wolność, chłopcze - uśmiechnął się stary góral. - Ona jest największym skarbem. Nie tylko tutaj, w górach, ale na całym świecie. I to właśnie jej będą zawsze strzegli śpiący rycerze z Tatr.

 

 

 

 

 

 

 

 

MNICH NAD MORSKIM OKIEM

Dawno temu, w Czerwonym Klasztorze na słowackim Spiszu, mieszkał brat Cyprian. Pełnił role lekarza, aptekarza i cyrulika. W rozległych przyklasztornych ogrodach uprawiał zioła, z których potem sporządzał leki. Jednak największym marzeniem Cypriana było latanie. Przez długie lata pracował nad maszyną, dzięki której miał wzbić się w powietrze. W końcu jego praca dobiegła końca i na klasztornym dziedzińcu stanęła maszyna z cisowego drewna, z ogromnymi skrzydłami z płótna nasączonego żywicą.

Pewnego dnia, gdy brat przygotowywał leki, zerknął w lustro wiszące na ścianie. Ujrzał w nim jezioro w Tatrach, a na jego brzegu piękną pasterkę. Po chwili usłyszał jej głos:

- Czy chciałbyś mnie poznać, bracie Cyprianie? Jeśli tak, przyleć nad jezioro na swojej latającej maszynie. Będę tu na ciebie czekała.

Serce zabiło mu mocniej i z radością krzyknął do dziewczyny:

- Oczywiście! Przylecę do ciebie!

Pasterka uśmiechnęła się i jej obraz zniknął, pozostawiając jedynie gładką powierzchnię lustra.

- Latać mogą tylko ptaki, a ty jesteś człowiekiem, Cyprianie! - huknął nagle głos z niebios.

Brat aż podskoczył na krześle, a potem zaczął się zastanawiać. Znienacka, ni stąd ni zowąd pojawił się przed nim diabeł.

- Ona tam czeka na ciebie - powiedział.

Cyprian jeszcze chwilę pomyślał, a potem rzekł:

- Polecę do niej! Po to zbudowałem moją maszynę, żeby móc wzbijać się w powietrze.

Diabeł aż zacierał ręce z radości, że udało mu się nakłonić go do lotu. Pomógł nawet wnieść maszynę na pobliski szczyt Trzech Koron. Cyprian usiadł w maszynie i rozejrzał się po okolicy, jakby obawiając się lotu.

- No leć już, leć do niej! - ponaglił go diabeł, widząc wahanie brata.

Maszyna wystartowała i wzniosła się w powietrze, lecąc coraz dalej i dalej, oddalając się od Pienin i kierując w stronę Tatr.

Po kilku godzinach lotu brat Cyprian dotarł nad Morskie Oko. I wtedy właśnie dosięgła go kara niebios. Nagle zerwała się burza i jeden z piorunów trafił w Cypriana, zmieniając go w ogromną skałę. Od tamtej pory stoi na jednym z  brzegów Morskiego Oka, a ludzie dla upamiętnienia tej historii nazwali go Mnichem.

 

O TRZECH ŚWINKACH W KARKONOSZACH

Pewnego dnia Duch Gór Karkonosz znudzony chodzeniem po górach postanowił zejść do osad ludzi i poznać ich zwyczaje, pracę, radości i smutki. W tym celu przemienił się w młodego chłopaka i przybrał imię Janek. Tak przygotowany zszedł ze szczytów gór i udał się do wioski Piechowice.

Tam rozpytywał się o jakieś zajęcie dla siebie, ale ze względu na młody wygląd mógł liczyć tylko na pracę przy pilnowaniu zwierząt. Zatrudnił się więc u jednego z gospodarzy przy wypasaniu świń. Wybrał go, gdyż człowiek ten wyglądał na zamożnego, posiadał duże stado zwierząt składające się ze stu sztuk i na pewno musiał być mądry skoro dorobił się takiego bogactwa. Nie wiedział jednak Karkonosz, że jego pracodawca słynie w okolicy ze swojego skąpstwa, a jego majątek zbudowany został na wykorzystywaniu innych ludzi.

Dostał więc Duch Gór pod swoją opiekę podobnie jak inne pastuchy dziesięć świń. Poszedł je wypasać na pobliskich łąkach ogrzewanych promieniami słonecznymi i pachnących różnorodnym kwieciem. Gdy było mu za gorąco szukał cienia w gęstych lasach bogatych we wszelkiego rodzaju owoce.  Gdy pasterz  lub zwierzęta byli spragnieni zatrzymywali się nad krystalicznie czystymi potokami.

Co tydzień pastuchy musiały wracać do pracodawcy, który kontrolował stan swoich zwierząt, ważył je i mierzył. Stadko Ducha Gór wyglądało nadzwyczaj zdrowo. Świnie były czyste i przybrały niezwykle dużo na wadze jak na tydzień wypasania. Zwolnił więc gospodarz jednego z pastuchów, a jego stado połączył ze zwierzętami Karkonosza. Po kilku dniach Janek przyprowadził swoje 20 świń do kontroli przez pracodawcę. Zwierzęta ponownie były w nienagannym stanie, a chłopiec nie wyglądał wcale na zmęczonego. Chciwemu gospodarzowi, aż oczy się zaświeciły na myśl ile może zarobić na tym pastuszku. Zwolnił kolejnych dwóch pracowników i ponownie powiększył stado Ducha Gór. Oczywiście pasterz musiał pracować wciąż za te same pieniądze. Po kolejnym tygodniu zgodnie z przewidywaniami świnie były w jeszcze lepszej formie. W ciągu kilku następnych dni chłopak pasł już całe stado chciwego gospodarza.

Jesienią Karkonosz stwierdził, iż zobaczył w tym miejscu wszystko co chciał i czas ruszać w inne strony. Poszedł więc do gospodarza, oznajmił mu swoją decyzję i poprosił o należne pieniądze choć nie było ich za wiele. Chłop prosił Janka, aby został u niego jeszcze kilka miesięcy, proponował mu nawet podniesienie płacy o pół grosza. Duch Gór podjął jednak decyzję i nikt nie mógł jej zmienić.

Nie spał i nie jadł chciwy gospodarz z udręki przez trzy dni. Myślał i myślał jak może zatrzymać chłopaka, aż wpadł na diabelski pomysł. Zakradł się nocą do stada świń. Porwał trzy z nich i wyprowadził na stok Szrenicy, gdzie uwiązał je do krzewu. Rano zaś udał się by porozmawiać z pastuchem.

- Dobrze chłopcze, idź swoją drogą. Jednak zanim wypłacę Ci twoje pieniądze muszę sprawdzić czy dobrze wywiązałeś się ze swoich obowiązków - rzekł gospodarz.

Kiedy przeliczyli świnie i okazało się, iż trzech z nich brakuje chłop udawał bardzo złego. Krzyczał, że Janek na pewno ukradł i sprzedał jego zwierzęta, że aby spłacić ten dług będzie teraz musiał pracować u niego przez najbliższe 10 lat.

Tego było już za wiele dla Karkonosza. Przez długie tygodnie pracy poznał prawdziwe oblicze gospodarza i teraz bez trudu przejrzał jego plan. Przybrał swoją prawdziwą postać, porwał człowieka na szczyt Szrenicy. Kiedy już się tam znaleźli wskazał palcem krzaki w których były ukryte trzy świnki i szeptem wypowiedział zaklęcie. Zwierzęta zaczęły rosnąć, rosnąć i rosnąć. Kiedy przybrały rozmiar chat rozległ się huk. Świnki pękły, a na ich miejscu pojawiły się trzy wielkie, granitowe skały.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O BARBARZE I ŚWIĘTYM MIKOŁAJU Z GOŁAŃCZY

Wiele lat temu na brzegu jeziora Smolary stał zamek zwany Gołańczą. Mieszkał w nim kasztelan Maćko, który miał małą córeczkę - Barbarę. Był dzielnym wojakiem i wraz ze swoją drużyną strzegł swoich ziem przed napadami zbójników. W czasie jego nieobecności opiekę nad zamkiem sprawował sekretarz, zaś Barbarą opiekował się stary zakonnik. Nie spuszczał on z dziewczynki oczu - pilnował jej, gdy bawiła się w ogrodzie i czytał jej starożytne księgi, gdy przesiadywała z nim w bibliotece. Pewnego razu przybyli do zakonnika dwaj rycerze.

- Przybywamy z polecenia pana kasztelana - odezwał się wyższy z nich - Potrzebujemy rady, wielebny ojcze.

- Jakiej rady? - zapytał zakonnik.

- Dwaj myśliwi kłócą się o dzika, którego upolowali w puszczy.

- Zatem niech wejdą.

Myśliwi wnieśli do komnaty potężnego dzika, położyli go na podłodze i zaczęli się przekrzykiwać.

- Polowaliśmy, gdy dzik wypadł z zarośli. dźgnąłem go dzidą i padł - powiedział pierwszy.

- To prawda, dźgnął go, ale nie od tego padł. Dopiero ja wbiłem w niego nóż - powiedział drugi.

- Nóż?! Dziki nie padają od noża! - krzyknął pierwszy - Ten dzik jest mój!

- Nieprawda, on jest mój - wykrzyczał drugi.

Już mieli się na siebie rzucić, gdy córka kasztelana klasnęła w ręce i głośno się roześmiała.

- Ależ nie kłóćcie się, dobrzy ludzie! Skórę z tego dzika podarujcie kasztelanowi, a mięso upieczcie i zaproście na ucztę całą wioskę.

Zawstydzili się wielce myśliwi, że dziecko okazało się mądrzejsze od nich Stary zakonnik zaś zamyślił się. Postanowił, że zacznie uczyć Barbarę, po czym udał się do kasztelana.

- Będę nauczał Barbarkę, żeby wyrosła na mądrą kobietę.

- Dobrze, ale cóż z tego, skoro Gołańcza potrzebuje przede wszystkim rycerza i dobrze prowadzonej drużyny. A niewiasta nie będzie przecież władała orężem, bo to nie przystoi - powiedział kasztelan.

- I cóż z tego, drogi kasztelanie? Może i nie przystoi, ale historia zna takie kobiety, które na czele wojsk zwyciężały wrogie armie - odparł zakonnik.

- Skoro tak prawicie, niech tak będzie - stwierdził kasztelan.

Mijały lata. Barbara wyrosła na piękną pannę. Stary zakonnik nie tylko nauczył ją historii, prawa, greki i łaciny, ale zadbał też o to, aby dobrze jeździła konno i strzelała z łuku. Pewnego dnia po kraju rozeszły się niepokojące wieści - od północy na Polskę nacierały szwedzkie wojska. Szwedzi palili osady, zdobywali zamki i rabowali co tylko się dało. Wówczas kasztelan zaczął umacniać mury, gromadzić amunicję i żywność. Ludzie zgromadzili się na zamkowym dziedzińcu i z przestrachem spoglądali na łuny płonących wsi, widoczne na horyzoncie. Wreszcie wrogie wojska dotarły pod Gołańczę. Rozpoczęli oblężenie, wiedząc, że zapasy wody i żywności wkrótce się skończą. W zamku Barbara zajmowała się rannymi, rozdzielała posiłki, a kiedy było trzeba, strzelała z łuku ramię w ramię z żołnierzami. Minęło kilka tygodni i rzeczywiście zaczęły się kończyć zapasy, a kasztelan zaczął obmyślać warunki, na jakich podda zamek. Tylko Barbara, jako jedyna nie traciła nadziei.

- Ojcze, wstrzymaj się z poddaniem - powiedziała - Nocą wymknę się z zamku i sprowadzę pomoc z Bydgoszczy.

- Nie pozwolę ci na takie poświęcenie. To zbyt niebezpieczne - kasztelan długo przekonywał córkę, ale ona już postanowiła.

Nocą opuściła się po linie wzdłuż muru i udała się prosto do Bydgoszczy, sprytnie omijając szwedzkie posterunki. Po zejściu Barbary kasztelan kazał wciągnąć linę z powrotem na górę.

- Panie, nie dam rady! Chyba coś się uczepiło tej liny!

Maćko wychylił się przez otwór strzelniczy i dostrzegł staruszka w kożuchu i czerwonej czapce, który przywiązywał do liny wielki wór. Gdy tylko udało mu się dobrze go przymocować, zniknął w ciemnościach. Żołnierze z trudem wciągnęli wór na górę i zanieśli go na dziedziniec. Gdy rozcięto węzeł, oczom wszystkich ukazała się gruba kasza jaglana i beczułka wina. Przez całą noc gotowano strawę dla ludzi, a worek i beczułka cały czas były pełne.

W tym samym czasie Barbara maszerowała przez puszczę. Mimo zmęczenia i głodu, udało jej się wreszcie dotrzeć do Bydgoszczy.

- Gołańcza w potrzebie... - zdołała powiedzieć strażnikom, a potem zemdlała.

Ruszyli więc książęcy rycerze na odsiecz Gołańczy. Po niedługim czasie córkę kasztelana odwieziono do zamku, który został uwolniony. Przywitano ją jak bohaterkę.Ojciec opowiedział jej o dziwnym starcu, który pojawił się w noc jej odejścia. Pokazał jej także worek kaszy i beczułkę, które nadal były pełne.

- Ojcze, to na pewno był święty Mikołaj. Modliłam się do niego gorąco o pomoc. A on nigdy nie odmawia, gdy ktoś jest w potrzebie.Ojcze, zbudujmy w tym miejscu kaplicę i niech to będzie kaplica świętego Mikołaja z Gołańczy - powiedziała Barbara.

Niebawem kaplica stanęła pod murami zamku, a obok dzwonnica, w której zawisł dzwon odlany z oręża porzuconego przez uciekających Szwedów.

Dziś z zamku zostało niewiele. Nie ma śladu ani po kapliczce, ani po dzwonnicy. Ale stojąc na brzegu jeziora Smolary można usłyszeć odgłos dzwonu, dobiegający z wnętrza ziemi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SKARBY W TĘCZYNIE

Wiele lat temu w południowej Polsce stał warowny zamek Tęczyn. Jego właściciel, pan Tęczyński, był człowiekiem bogatym, ale bardzo skąpym. Przez lata spędzone na wojnach zgromadził mnóstwo złota, klejnotów i innego bogactwa, które starannie ukrył w podziemiach zamku. Najstarsi mieszkańcy miasteczka powiadają, że podziemia zasypano w czasie potopu szwedzkiego i zamek popadł w ruinę. Pan Tęczyński i jego rodzina zdołali uciec, ale skarbów ze sobą nie zabrali.

Tę historię opowiedział pewnego wieczoru swojemu wnukowi dziadek Jędrzej.

- Skarb ten może odnaleźć tylko ten, kto się niczego nie boi - zakończył swą opowieść.

- Ja się niczego nie boję! - wykrzyknął Antoś, który przepadał za opowieściami dziadka i wyobrażał sobie, że jest wielkim bohaterem, który wszystkiemu sprosta.

- Tak, tak - pokiwał głową dziadek, pamiętając z jakim krzykiem wnuk uciekał przed znalezionym w ogródku wielkim żukiem.

- Już się nie boję owadów! I nie boję się nawet tego wielkiego psa, który mieszka na końcu miasteczka! - odpowiedział chłopiec i zaczął snuć plany dotyczące odnalezienia skarbu.

W pewną majową noc, w czasie pełni księżyca, Antoś wymknął się z domu i poszedł do ruin. Zdziwił się ogromnie, gdy zobaczył wejście do podziemi wyłożone czerwonym chodnikiem. Zawsze wydawało mu się, że to miejsce zasypane było głazami i ziemią. Ruszył dziarsko chodnikiem, oświetlając sobie drogę pochodnią.

Kiedy dotarł do pierwszej komnaty, jego oczom ukazały się drogocenne tkaniny, lśniące zbroje i bogato zdobione końskie uprzęże. Był tam też wielki, czarny pies z najeżoną sierścią. Warczał złowrogo, nie spuszczając chłopca z oczu.

- No chodź piesku, chodź - zawołał łagodnie Antos i podrapał zwierzę po łbie.

Pies zaczął się łasić i merdać ogonem. Po groźnej bestii sprzed chwili nie było śladu.

Z pierwszej komnaty droga wiodła do kolejnych drzwi. Chłopiec odważnie ruszył dalej i zszedł po schodach wgłąb podziemi. Zobaczył następne drzwi i zdecydowanym ruchem pchnął je do przodu. Ustąpiły bez oporu i Antoś ujrzał pomieszczenie pełne srebra. Strzegł go ogromny, szary wilk. Stał przy ścianie, pokazując wszystkie imponujące zębiska.

- Spokojnie wilczku, spokojnie - powiedział chłopiec i podszedł do wilka.

Wyciągnął rękę i pozwolił się obwąchać. Wilk mruknął, a potem skulił się w kłębek i zapadł w sen.

Antoś myślał, że odnalazł cały skarb, ale wtedy dojrzał ukryte w ścianie przejście. Wyglądało na bardzo stare i było ozdobione złotem. Czerwony chodnik wiódł głęboko w mroczny korytarz, a pochodnia chłopca już dawno zgasła. Jednak zachęcony dotychczasowym powodzeniem ruszył naprzód. Niebawem dotarł do kolejnych drzwi. Spodziewał się kolejnego strażnika, więc szybko wszedł do komnaty.

Było to najmniejsze pomieszczenie, ale zawierało najcenniejsze przedmioty. Wszędzie leżało złoto, od którego bił taki blask, że Antoś musiał mrużyć oczy.

- Znalazłem! - powiedział do siebie - Całe to bogactwo należy teraz do mnie!

Gdy sięgnął do najbliższej skrzyni, usłyszał złowrogie syczenie. Odwrócił się zaskoczony i zobaczył czerwonego węża o złych ślepiach, wpatrujących się w niego. Co chwila z jego paszczy wysuwał się rozdwojony język.

Tego Antoś się nie spodziewał. Z krzykiem rzucił się do ucieczki i po omacku wydostał się na zamkowy dziedziniec. Gnał do domu co sił w nogach, zapominając o swej odwadze.

Po dotarciu do domu opowiedział wszystko dziadkowi. Jędrzej wysłuchał wnuka i kiwając głową, rzekł:

- Bo skarby, mój drogi wnuku są dla tych, którzy się naprawdę niczego nie boją.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O PASTUSZKACH NA WZGÓRZU ZAMKU KRZYŻTOPÓR

Ci którzy widzieli zamek Krzyżtopór wiedzą, że wzgórze na którym stoi warownia porośnięte jest piękną, zieloną i soczystą trawą. Ze wzgórza rozciąga się też wspaniały widok na całą okolicę. Nic więc dziwnego, że stało się ono ulubionym miejscem mieszkających w pobliżu pastuszków.

Często spędzali tam całe dnie bawiąc się ze sobą, a wieczorami zasiadali przy ognisku i opowiadali sobie straszne historie związane z zamkiem. Zdarzało się też tak, że z tych zabaw i opowieści wywiązywały się chłopięce bójki.

Wśród pastuszków jeden był szczególnie złośliwy. Zaczepiał innych chłopców. Najbardziej dokuczał zaś tym najmniejszym i najbiedniejszym.

Pewnego razu zerwał czapkę z głowy swojego biednego kolegi i rzucił do głębokiego lochu zamku. Ubogi pastuszek zaczął płakać, bo uważał nakrycie głowy za najcenniejszą rzecz jaką posiadał. A teraz była ona stracona na zawsze.

 

Nagle z lochu za pomocą tajemniczej siły czapka przyleciała do rąk chłopca. Co ciekawe wypełniona była po brzegi złotymi monetami.

Widząc to sprawca całego zamieszania zerwał z głowy swoją czapkę i rzucił do tego samego lochu. I sytuacja znów się powtórzyła. Tajemnicza siła uniosła czapkę z głębiny. Jednak tym razem nakrycie głowy nie było wypełnione złotem, lecz śmierdzącymi kozimi bobkami. Taka bowiem "nagroda" spotyka tych, którzy czynią krzywdę innym.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O ŚWIĘTEJ JADWIDZE, SARENCE I UKRYTYM SKARBIE

Księżna Jadwiga słynęła ze swej świątobliwości i hojności dla klasztorów i kościołów. Dlatego niezmiernie martwiło ją, że na zamku we Wleniu, gdzie często przebywał jej małżonek Henryk I Brodaty, brakuje kościoła. Nie miała jednak księżna funduszy, a nie śmiała prosić o pomoc biednego ludu.

Pewnego dnia, spacerując po pobliskim lesie, Jadwiga ujrzała sarenkę. Zwierzę nie uciekło, lecz bez lęku podeszło do księżnej, wyczuwając jej świętość. Odtąd codziennie towarzyszyła władczyni w spacerach, wysłuchując jej trosk.

Podczas jednej z przechadzek, gdy Jadwiga modliła się o łaskę i możliwość budowy we Wleniu choć małej kaplicy, sarna nagle parsknęła. Zwierzę podbiegło do muru zamkowego i zaczęło uderzać kopytami. Księżna próbowała powstrzymać sarnę, bojąc się, że zrobi sobie krzywdę. Ale na nic się to zdało. Wtedy święta zrozumiała, że coś się za tym kryje.

Natychmiast posłała po budowniczych, aby rozebrali mur. Kiedy wyjmowano kolejne cegły, ze środka wysypały się złote monety. Uradowana księżna przytuliła sarenkę, a za znaleziony skarb wybudowała piękny kościół. A na pamiątkę tego wydarzenia, gdy po śmierci Jadwiga została wyniesiona na ołtarze, została patronką wleńskiej świątyni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZERSKIE PERŁY KRÓLOWEJ BONY

Królowa Bona gromadziła za życia wielkie skarby. Opowieści głoszą, że wszystkie kosztowności zabrała za sobą, wyruszając do Włoch, a wyładowane skrzyniami wozy opuszczały Mazowsze pod osłoną nocy.

Otóż będąc w czerskim zamku, królowa w pośpiechu schodziła ze schodów. W roztargnieniu zaczepiła dłonią o naszyjnik z pereł. Długi sznur pękł, a drobne koraliki rozsypały się po schodach, wpadając w każdą najmniejszą szparkę. Bona nie miała czasu, aby je zbierać. Wyjechała w pośpiechu, zostawiając drogocenne perły.

Ale królowa nie zapomniała o swoim zgubionym skarbie. Każdej nocy wraca do czerskiego zamku, aby pozbierać swoją własność. Najpierw na schodach słychać ciche kroki, szuranie sukni, a po chwili stukanie odbijających się od drewnianych stopni pereł. I każdej nocy jakaś ukryta w szparze perełka nie zostaje znaleziona, a Bona musi nieustannie powracać w zamkowe mury, aby odzyskać cały drogocenny naszyjnik.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O ŻONIE POPA, STAREJ CERKWI I ŚWIĘTEJ KRYNICY

Dawno, dawno temu tryskające spod starej cerkwi źródła tworzące krynicę były dla mieszkańców Siedliszcza i okolicznych wiosek wielką świętością. Przez wiele lat nikt nie śmiał zanurzyć w wodzie nawet przybrudzonych rąk. Świętą wodę traktowano z należytym szacunkiem.

Ale pewnego razu żona miejscowego popa wpadła na pewien pomysł. Gdy jej mąż wybrał się do innej wioski, postanowiła zrobić pranie. Nie chciało jej się iść do nieco odległej rzeczki, postanowiła więc wyprać bieliznę w krynicy. Raz po raz okładała mokre ubrania drewnianą kijanką. Śpieszyła się przy tym tak bardzo, że w pewnej chwili kijanka wyślizgnęła jej się z rąk. Wpadła tak głęboko, że kobieta za nic nie mogła jej dosięgnąć. Rozgniewana krzyknęła: A niech to diabli wezmą!

Po chwili z wody wyłoniła się kijanka. Kobieta z zadowoleniem złapała za swoją zgubę. Ale gdy próbowała ją wyciągnąć, coś jakby z drugiej strony trzymało. Nagle nad powierzchnią wody pojawiła się trzymająca kijankę czarna, koścista ręka z długimi pazurami. A za ręką wyłonił się obrzydliwy stwór. Chwycił przerażoną kobietę i wbił ostre pazury w jej dłoń. Trysnęła krew. Żona popa jeszcze przez chwilę szarpała się z potworem, krzycząc przeraźliwie. Aż w końcu zniknęła pod wodą.

Zaalarmowani krzykiem okoliczni mieszkańcy przybiegli nad krynicę. Ale na ratunek było już za późno. Stara cerkiew stojąca nad źródłami zaczęła się chwiać i rozpadać na oczach zdumionych ludzi. Od tamtej pory krynica nie jest już tak głęboka jak kiedyś. Na jej dnie leżą ruiny cerkwi, które przysypały również bijące obficie źródła.

Z czasem krynica zaczęła wysychać i zarosła trzciną. I choć niewiele osób pamięta o tej smutnej historii, sprofanowana woda do dziś ma odcień czerwieni. A stojąc o zmroku w pobliżu brzegu, można usłyszeć bicie dzwonów zatopionej cerkwi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KWIAT PAPROCI

Jest tylko jedna taka noc w roku, Noc Świętojańska, gdy w głębi lasu zakwita niezwykły kwiat paproci. Ten, kto go znajdzie, otrzyma wielkie bogactwa i niezliczone skarby.

Dlatego ludzie co roku wyruszali w noc Świętego Jana do lasu na poszukiwanie kwitnącej paproci. Był wśród nich Piotruś, który już czwarty rok szukał niezwykłego kwiatu. Był już zmęczony i senny, gdyż chodził od wielu godzin, kiedy nagle wśród liści dostrzegł jaskrawą plamę. Podszedł bliżej i zaniemówił. Przed nim, wśród mchu i paproci wyrastał przepiękny kwiat. Gdy schylił się, aby go zerwać, usłyszał szept:

- Twoja cierpliwość została wynagrodzona. Będziesz bardzo bogaty. Ale musisz pamiętać, że z nikim nie możesz się podzielić swoim bogactwem, gdyż w przeciwnym razie wszystko stracisz.

- Po co miałbym się dzielić - burknął chłopiec pod nosem i zerwał kwiat.

 

Nie wrócił już do rodzinnej wsi. Wyruszył w świat, kupując wszystko, o czym marzył. Wybudował wspaniały pałac otoczony pięknym ogrodem i żył spokojnie, mając wszystkiego pod dostatkiem. Minęło kilka lat i  pewnego dnia postanowił odwiedzić rodzinną wioskę. Z daleka zobaczył przy chacie swoich rodziców, byli spracowani i bardzo się postarzeli. Uciekł stamtąd ukryty w swojej złotej karecie, nierozpoznany przez nikogo. Dalej wiódł dostatnie życie, ale nic go już nie cieszyło. Ciągle męczyły go wyrzuty sumienia. W końcu kazał zapakować na wozy tyle złota i kosztowności. ile tylko się zmieści i wyruszył z powrotem do wioski.

Jednak było już za późno - rodzice nie żyli. Młodzieniec siadł na progu starego domu i powiedział do siebie:

- Na co mi było to bogactwo, jestem samotny i taki nieszczęśliwy. Złoto nie jest nic warte, jeśli nie możesz się nim z nikim podzielić.

A potem gorzko zapłakał.

 

 

 

 

 

 

DZIKIE GĘSI

Dawno temu, w niewielkiej wiosce w Rosji mieszkała pewna rodzina. Któregoś dnia rodzicie musieli pojechać do pobliskiego miasteczka na targ. Zostawili więc małego synka pod opieką starszej siostrzyczki.

- Tylko pamiętaj, nie opuszczaj go nawet na krok - powiedziała mama. - Wkrótce wrócimy i przywieziemy ci piękną, nową chusteczkę.

- Dobrze, mamusiu, będę pilnować braciszka - odparła dziewczynka.

Ale gdy tylko rodzice odjechali, dziewczynka usłyszała głosy swoich koleżanek, bawiących się nieopodal. Szybko przyniosła braciszkowi zabawkę, posadziła go na podwórku i pobiegła do dziewczynek.

- Nic się przecież nie stanie - myślała, bawiąc się z koleżankami.

Nagle na ziemię padł jakiś dziwny cień. Czyżby nadchodziła burza? Dziewczynka uniosła głowę i zamarła ze strachu. Na niebie dostrzegła stado dzikich gęsi, zwiastujących nieszczęście. Rzuciła się czym prędzej w kierunku domu, ale było już za późno. Ptaki porwały jej małego braciszka i uniosły ze sobą, odlatując w stronę lasu.

Dziewczynka biegła ile sił w nogach. Na skraju lasu dostrzegła piec chlebowy, w którego wnętrzu piekły się ciemne bułeczki.

- Piecu - zapytała, przystając. - Czy możesz mi powiedzieć gdzie poleciały dzikie gęsi?

- Najpierw zjedz moją żytnią bułeczkę - odparł piec.

- Fuj! Ja jem tylko mięciutkie, białe bułeczki - powiedziała dziewczynka, a gdy piec nie odpowiedział, pobiegła dalej.

Wkrótce zobaczyła piękną, dziką jabłonkę z gałęziami uginającymi się od rumianych jabłek.

- Jabłonko! - zawołała. - Czy możesz mi powiedzieć gdzie poleciały dzikie gęsi?

- Najpierw zjedz jedno z moich jabłuszek - odpowiedziała jabłonka.

- Fuj! Ja jem tylko słodziutkie, obrane ze skórki jabłuszka z sadu - skrzywiła się dziewczynka, a kiedy jabłonka milczała, ruszyła w dalszą drogę.

Niebawem dotarła nad mleczną rzekę, której brzegi pokryte były kisielem.

- Rzeczko! - Czy możesz mi powiedzieć gdzie poleciały dzikie gęsi?

- Najpierw napij się mleka i spróbuj kisielu - odparła rzeka.

- Fuj! Ja piję tylko mleko z miodem, a kisiel jem cieplutki! - powiedziała dziewczynka, a ponieważ rzeka już się do niej nie odezwała, pobiegła dalej.

W końcu trafiła na polankę, na środku której stała chatka na kurzej łapce. Dziewczynka zajrzała przez małe okno i zobaczyła Babę Jagę, która przędła na kołowrotku. Zaś w kącie izby bawił się mały chłopczyk.

Dziewczynka zapukała do drzwi chatki, po czym weszła do środka.

- Co cię tu sprowadza, śliczna panienko? - zapytała Baba Jaga.

- Zgubiłam się w lesie - skłamała dziewczynka.

- Chodź, zastąp mnie na chwilę przy kołowrotku, a ja zaraz wrócę - powiedziała Baba Jaga i szybko wyszła.

Dziewczynka zaczęła prząść, gdy z niewielkiej dziury wyszła mała myszka.

- Daj mi troszkę kaszy, a powiem ci co cię czeka - zapiszczała cichutko.

Kiedy dziewczynka rzuciła jej garstkę kaszy, myszka powiedziała:

- Baba Jaga poszła do łaźni. Szykuje kocioł, żeby cię ugotować i zjeść. Ale nie płacz, ja będę prząść, a ty uciekaj z chłopczykiem.

Dziewczynka, dziękując dobrej myszce, chwyciła braciszka na ręce i wybiegła z chatki.

Kołowrotek głośno stukał, więc Baba Jaga niczego nie podejrzewała.

- Przędziesz, śliczna panienko? - zapytała przez okno.

- Przędę - pisnęła myszka.

Po niedługim czasie znowu Baba Jaga zapytała:

- Przędziesz, dziewczynko?

- Przędę, babciu, przędę.

Gdy kocioł był gotowy, Baba Jaga wróciła do chatki. Jednak myszka usłyszała wcześniej jej kroki i szybciutko czmychnęła do norki. Widząc pustą izbę, czarownica rozgniewała się.

- Dzikie gęsi! - wykrzyknęła. - Ścigajcie dziewczynę i chłopczyka!

Dzikie gęsi poderwały się do lotu i ruszyły w pogoń.

Tymczasem dziewczynka dobiegła do mlecznej rzeki. Słysząc zbliżające się gęganie, zawołała do rzeki:

- Rzeko, ukryj nas!

- Spróbuj mleka, zjedz kisielu - zaszemrała cicho rzeka.

Dziewczynka tym razem nie wybrzydzała. Szybko napiła się mleka bez miodu i zjadła zimny kisiel. Rzeka ukryła dzieci na swoim brzegu, a dzikie gęsi poleciały dalej. Dziewczynka podziękowała rzece i ruszyła z braciszkiem dalej.

Gęsi, nie dostrzegając nigdzie uciekinierów, zatoczyły koło i wracały w kierunku chatki. Wtedy dziewczynka dostrzegła dziką jabłonkę.

- Jabłoneczko, ukryj nas! - poprosiła.

- Zjedz rumiane jabłuszko - odparła jabłonka.

Dziewczynka, nie marudząc, szybko zjadła cierpkie jabłuszko, a jabłonka opuściła gałęzie i ukryła dzieci w ich cieniu. Gdy dzikie gęsi przeleciały nad nimi, podziękowała drzewku i pobiegła dalej.

Ale ptaki znów zatoczyły koło i były coraz bliżej. I oto oczom dziewczynki ukazał się chlebowy piec.

- Piecu, ukryj nas!

- Zjedz moją żytnią bułeczkę - powiedział piec.

I tym razem dziewczynka nie narzekała. Zjadła ciemną, twardszą bułeczkę, a piec wygasił żar i ukrył dzieci w swym wnętrzu. Dzikie gęsi, nie mogąc znaleźć rodzeństwa, w końcu zaniechały pościgu i wróciły do Baby Jagi. Dziewczynka podziękowała piecowi za ratunek i spokojnie ruszyła z braciszkiem do domu.

Wrócili w samą porę, gdy na podwórko wjechali rodzice wracający z targu. Zgodnie z obietnicą dziewczynka dostała nową chusteczkę, a jej braciszek glinianą zabaweczkę. Od tamtej pory siostrzyczka nigdy nie spuszczała braciszka z oczu, pilnując go jak oka w głowie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CHOINKA BOŻONARODZENIOWA

Wiele lat temu, kiedy nie było jeszcze samochodów, komputerów, ani telewizorów ludzie żyli bardzo prosto. Ich dnie wypełniała ciężka praca od świtu do wieczora, od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Trzeba było przecież zgromadzić zapasy na długie i mroźne zimy, kiedy to ludzie odpoczywali po trudach całego roku.

Można by pomyśleć, że takie długie zimowe wieczory musiały być strasznie nudne, ale nic bardziej mylnego. Kobiety tkały ciepłe ubrania, mężczyźni dbali o to by w piecu zawsze płonęły drwa, a później długo gawędzili i opowiadali sobie niezwykłe historie. Tak mijały zimowe dni, a wszyscy z niecierpliwością wyczekiwali Bożego Narodzenia. Wtedy spotykali się z krewnymi, chodzili razem do kościoła, a później oglądali różne misteria biblijne.

Tak było też w Alzacji gdzie mieszkał Pierre z rodziną. Ze wszystkich bożonarodzeniowych misteriów najbardziej lubił to o Adamie i Ewie. Uwielbiał patrzeć na scenę przedstawiającą przepiękny ogród z rajskim drzewem obwieszonym jabłkami. Drzewo ze swoimi zielonymi listkami i czerwonymi owocami napełniało radością wszystkich widzów. Przypominało o tym, że po zimie przychodzi wiosna, wszystko rozkwita, odradza się na nowo. Pierre marzył by ta radość trwała dłużej niż tylko w czasie przedstawień, bardzo chciał by wypełniła jego domostwo. Niestety jego chata była mała i nie pomieściłaby aktorów nie mówiąc już o całej scenie.

Chłop długo myślał nad tym problemem, aż w końcu wpadł na pomysł.

- Znajdę jakieś małe drzewko i przyniosę je do domu. Będzie nam przypominało misterium i radość jaką w jego czasie czujemy - powiedział do żony.

To powiedziawszy wyszedł przed chatę i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego drzewa. Niestety wszystkie jabłonie w jego sadzie zgubiły już swoje liście i na próżno było szukać na nich zieleni. Wtedy jego wzrok przykuła mała, iglasta jodełka. Na tle białego śniegu i zimowej szarówki wyglądała jak wiosenny przebiśnieg.

Pierre'owi zabiło mocniej serce. Jodełka nie przypominała rajskiego drzewa, ale wiedział, że musi ją zabrać do domu do swojej rodziny. Po chwili był już w chacie i ustawiał jodłę w pobliżu okna.

Żona Pierre'a bardzo się ucieszyła z ozdoby chaty, ale wciąż mówiła, że co to za rajskie drzewko bez rajskich owoców. Mężczyzna postanowił temu zaradzić. Z domowej spiżarni przyniósł kilka czerwonych jabłek i worek orzechów zgromadzonych jako zapasy na zimę. Przywiązał do nich kawałek sznurka i zawiesił na jodełce. Kilka ozdób wykonał tez ze słomy lśniącej jak złoto. Drzewko wyglądało przepięknie.

Ponieważ był to okres Bożego Narodzenia wielu krewnych, sąsiadów i przyjaciół odwiedzało chatę Pierr'a. Wszyscy nie mogli się nadziwić niezwykłej ozdobie domu, jednak każdy kto posiedział przy drzewku rozmawiając z gospodarzami wychodził radosny i pełen spokoju.

Rodzina Pierre'a postanowiła, że od tej pory co roku będą stawiać w chacie przystrojone drzewko. Za ich przykładem poszło wielu, którzy odwiedzali ich w czasie tych świąt.

Zwyczaj ten rozprzestrzeniał się od wioski do wioski, od miasta do miasta, od jednego kraju do drugiego i dziś niemal w każdym domu na świecie w czasie świąt Bożego Narodzenia widzimy pięknie przystrojone, pachnące i mrugające kolorowymi światełkami choinki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚWIĘTY MIKOŁAJ - LEGENDA

Dawno, dawno temu w Mirze na terenach dzisiejszej Turcji mieszkał mały chłopiec. Na imię miał Mikołaj i pochodził z bardzo bogatej rodziny. Jego rodzice kupowali mu najlepsze zabawki, najpiękniejsze stroje. Nigdy nie brakowało mu strawy na stole, a potrawy jakie jadał były zawsze bardzo smaczne.

Chłopiec lubił obserwować otaczający go świat i bardzo smuciło go, iż inne dzieci nie mają takiego dostatku jak on. Na świecie panowały bowiem: wielka bieda , głód i zarazy spowodowane licznymi wojnami oraz klęskami nieurodzaju.

Mikołaj długo myślał czym spowodowany jest niedostatek innych i doszedł do wniosku, że Bóg ma na świecie tyle pracy, iż nie jest w stanie zadbać o wszystkich ludzi w tym samym czasie. Postanowił pomóc  Stwórcy w opiekowaniu się biednymi.

Zawsze idąc do kościoła zabierał ze sobą tyle jedzenia i różnych łakoci  ile tylko mógł unieść. Rozdawał je później biednym dzieciom i obserwował radość jaką wzbudzały w nich jego podarunki.  Jego rodzice obserwowali te uczynki i cieszyli się, że mają takiego dobrego syna. Mówili, że wyrośnie na wspaniałego człowieka.

Kiedy Mikołaj dorósł odziedziczył ogromną fortunę. Uznał, że nie potrzebuje takiego bogactwa i zaczął je rozdawać potrzebującym. O jego uczynkach oraz wielkiej pobożności mówiono w całej Mirze. Mieszkańcy tak go podziwiali, że został wybrany na biskupa.

Pewnego razu Mikołaj spacerował ulicami i swoim zwyczajem obserwował życie miasta. Jego uwagę przykuła kłótnia dwóch mężczyzn.  Jeden z nich domagał się od drugiego zwrotu długu lub oddania córek w niewolę w celu spłaceniu należności.  Dłużnik miał oddać pieniądze lub wolność córek do następnego poranka.

Czasu do działania nie zostało dużo, bo słońce już zachodziło. Mikołaj pobiegł do domu. Chwycił swój worek, w którym zazwyczaj nosił żywność dla ubogich i zaczął wkładać do niego rożnego rodzaju kosztowności. Kiedy worek był pełny, zaniósł go pod dom dłużnika. Wszyscy już spali, bo był środek nocy. Na szczęście okno było otwarte.  Mikołaj wrzucił przez nie zawartość swojego worka.

Do domu wracał wielce uradowany, że znów spełnił dobry uczynek i pomógł Bogu przy wybawianiu ludzi z ich nieszczęść. Postanowił, że pozna piękne córki  uratowanego mężczyzny z trzema oficerami, których również niedawno wybawił z opresji.

Następnego dnia dłużnik obudził się rozpaczając, iż jego córki stracą wolność. Lecz kiedy wszedł do pomieszczenia z otwartym oknem, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na podłodze przed nim leżała bowiem wielka góra kosztowności. Nie wiedział skąd one się wzięły, ale czuł, że Bóg ulitował się nad jego nieszczęściem.

 

Bogactwa wystarczyło zarówno na spłatę długu, jak i posag dla córek, które niedługo po tym dniu poznały trzech wspaniałych oficerów.

Pan Bóg od dawna obserwował uczynki Mikołaja. Podobało  Mu się jak biskup pomaga bliźnim. Zaś po tej nocy, kiedy mężczyzna pomógł dłużnikowi  i  jego córkom postanowił, że Mikołaj powinien zostać świętym. Dał też biskupowi możliwość robienia tego co kochał najbardziej, a więc uszczęśliwiania ludzi i wspierania najuboższych.

I tak Bóg dał Mikołajowi dom na dalekiej północy, gdzie święty zbiera przez cały rok siły, aby przez jedną noc w roku przynieść prezenty dla wszystkich dzieci na świecie. Dzieci zaś co roku czekają na tę magiczną noc i marzą, że uda im się spotkać Świętego Mikołaja.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JAN III SOBIESKI - SKĄD W POLSCE WZIĘŁA SIĘ KAWA I ZIEMNIAKI?

W dawnych czasach kiedy Polską rządzili królowie nad Europą zawisło niebezpieczeństwo ze strony armii tureckiej. Na czele wrogich wojsk stał wódz Kara Mustafa.  Turcy byli tak bardzo pewni siebie, że postanowili zdobyć Wiedeń, siedzibę cesarza Leopolda I.

Cesarz, widząc nadciągające niebezpieczeństwo, wysłał prośbę o pomoc do swojego sojusznika, króla Polski.  Jan III Sobieski nie czekał długo. Zebrał swoich rycerzy i ruszył pod Wiedeń.

W czasie drogi działy się rzeczy niezwykłe. Jednego dnia nad wojskami pojawił się wielki biały orzeł i krążył nad głowami Polaków jakby ich strzegł i wskazywał drogę`. Innego dnia na niebie pojawiła piękna tęcza końcami jednak odwrócona ku słońcu. Zjawisko wyglądało tak, że rycerze wiedzieli, iż niebiosa uśmiechają się do nich. Widzieli też meteor lecący w kierunku, do którego zmierzali. Wszystkie te dziwy upewniały ich, że Bóg nad nimi czuwa i zwyciężą, mimo iż wojska tureckie były dużo liczniejsze.

Po drodze do Polaków przyłączyli się rycerze z Niemiec i Austrii, więc kiedy dotarli pod Wiedeń obrońców było nieco więcej. Przewaga jednak wciąż była po stronie Turków.

Bitwa była zaciekła. Wojska Sobieskiego z pewnością by przegrały, ale polski król miał niespodziankę dla wrogów. Była nią doborowa jazda znana jako husaria. Husarze mieli z tyłu zbroi przyczepione ogromne skrzydła, przez co w czasie szarży wydawali odgłos jakby na przeciwnika biegło stado wściekłych bestii.

W decydującym momencie bitwy husaria uderzyła z pobliskiego wzgórza na Turków. Hałas był tak ogromny, że najeźdźcy zaczęli uciekać. Bitwa została wygrana. Wiedeń i cała Europa była bezpieczna dzięki odwadze wojsk polskich.

Po bitwie Polacy zaczęli zbierać dobytek porzucony przez Turków. W namiocie wezyra Mustafy znaleziono wiele skarbów. Wśród nich były dziwne, brązowoczarne i aromatyczne ziarna nazywane kawą. Znaleziono też twarde owoce, które wg opowieści jeńców tureckich wykopywane były z ziemi i z tego powodu nazywane jabłkami ziemnymi.

Jan III Sobieski zabrał te znaleziska ze sobą do Polski. Jak się później okazało zmielone ziarna zalane gorącą wodą znakomicie ożywiały człowieka, kiedy odczuwał zmęczenie. Zaś twarde owoce doskonale zaspokajały głód.

W ten sposób kawa oraz ziemniaki, jak nazwano w Polsce jabłka ziemne, trafiły na nasze stoły. Dziękować zaś za nie powinniśmy Janowi III Sobieskiemu, jego mądrości i odwadze.

 

 

 

BEZ

Bez jest jednym z symboli najpiękniejszego wiosennego miesiąca - maja. Od wieków znano lecznicze właściwości czarnego bzu, dlatego często używano jego kory, kwiatów i owoców w domowych apteczkach.

Ale bez w dawnych czasach miał jeszcze jedno ciekawe zastosowanie. Otóż jak Polska długa i szeroka wyrabiano z niego różne piszczałki, fujarki i flety. Grano na nich nie tylko dla zabawy, ale również w celu odpędzenia złych mocy z domów i obejścia.

W całej Europie krzaki bzu otoczone były powszechnym szacunkiem, nie wolno było ich łamać, a karczowanie uznawane było za grzech. Huculi wierzyli, że w krzewie rosnącym najbliżej domostwa mieszka opiekuńczy duch Dido. Żydzi sadzili bez na dziedzińcach synagog wierząc, że przynosi błogosławieństwo. Natomiast Duńczycy nigdy nie wykonywali z bzu kołysek, gdyż w krzewie mieszkała Hylde-Moer, Bzowa Matka, zabierająca niewinne duszyczki. Podobne przekonanie panowało w Wielkiej Brytanii, choć według tamtejszych podań bez należał do czarownic.

W Polsce bez czarny często mylony jest z lilakiem, widocznym na zdjęciu. I choć obie rośliny występują pod jedną nazwą - bez - to właśnie lilak wypełnia majowe wieczory upajającym zapachem i jest natchnieniem poetów i romantycznych ballad.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

docx
Додано
2 листопада 2020
Переглядів
908
Оцінка розробки
Відгуки відсутні
Безкоштовний сертифікат
про публікацію авторської розробки
Щоб отримати, додайте розробку

Додати розробку